ROZDZIAŁ CZWARTY (ostatni czongcingowy)
W dniu drugiego lutego Anno Domini 2008 Ani Q. w końcu definitywnie zniknęły imprezowe sińce spod oczu, bo w końcu naprawdę się wyspałyśmy. Po prysznicu (z konieczności zimnym, bo ciepła woda na naszym 18 piętrze, jeżeli zechciała się pojawić pod wystarczającym ciśnieniem, by użyć jej do kąpieli, to na pewno nie była ciepła) zaczęłyśmy się przysposabiać do żmudnej czynności pakowania, albowiem tego właśnie dnia wieczorem miałyśmy opuścić na statku największe miasto w Chinach.
Śniadanko znowu w Starbucksie (w ogóle, rodacy, ta amerykańska sieć kafejek ma nam się wkraść na polski rynek już w przyszłym roku, jak przeczytałam w internetowym wydaniu dzisiejszej „Wyborczej”… Hmmm, ja preferuję knajpy typu Ptasie Radio przy Kościuszki albo Zielona Weranda przy Paderewskiego w Poznaniu, koniec reklamy), pan Hao, który nas do Starbucksa zabrał, wykazał się nadzwyczajną zdolnością rozumienia polskiego tekstu słyszanego, bo bez znajomości ani słowa po polsku zrozumiał moją sugestię kierowaną przytłumionym głosem do Ani, że oprócz mega wielkiego kubasa kawy przydałoby się jeszcze pożreć coś pozwalającego zapobiec bezpośredniemu atakowi kawy po amerykańsku na nasze delikatne żołądki i pozwolił nam sobie wybrać dowolny wypiek (eeeee tam, nic nie równa się szarlotce albo czekoladowcowi z Ptasiego Radia, koniec reklamy).
Teraz będzie WTRĘT, charakterystyczny dla tego bloga. Wtręty być muszą, by ukazać czytelnikowi sytuację w szerszym kontekście kulturowym, żeby, na przykład, czytelnik nie musiał się głowić, jak to się niby stało, że pan Hao zrozumiał w lot, że ja chcę ciastko zjeść. Już tłumaczę: Chińska nacja ma nadzwyczajny dar czytania w myślach, ale dopiero po usłyszeniu tonu głosu. Bez względu na język nadawcy przekazu. Na palcach dłoni i paluchach stóp nie wyliczyłoby się sytuacji, w których reakcja Chińczyka była akurat taka, jaka mogłaby być reakcja kogoś, kto rozumiałby język w którym mówię. Najbardziej spektakularne przykłady pochodzą z punktów usługowych i handlowych. Egzemplum: Z koleżanką Moniką, zwaną też Xiaomao z racji nazwiska (Kocurek się Monika nazywa, a Xiaomao to kotek po chińsku) eksplorujemy sklepy, aż natykamy się na spódniczki idealnie nam podchodzące pod gusta. Idziemy przymierzyć. W chińskich sklepach odzieżowych w kabinach przymierzalniczych nie ma luster, za to zawsze jest jakieś lustro w sklepie. Wyszłam więc z kabiny, by przyjrzeć się mnie w potencjalnym zakupie i pytam Moniki: „Widziałaś lustro?”. W tym momencie chińska sprzedawczyni nagle obudziła się z letargu i poczęła ciągnąć mnie ku lustru. Spódniczka, oczywiście, wyglądała znakomicie, mimo że moje nóżki tego dnia niczym truskaweczki były. Mówię do Xiaomao: „Chyba ją kupię”. Xiaomao (przeglądając się w lustrze odziana w swój potencjalny zakup) do mnie: „A ile one kosztują?”. Nawet nie zdążyłam otworzyć ust, by zapytać panią sklepową, gdy ta oznajmiła mi, że spódniczka 95 yuanów kosztuje. „O Jezu, ale drogo” rzekła Xiaomao i skierowała się do przymierzalni, by raz na zawsze zdjąć towar luksusowy z siebie. Reakcja pani sklepowej??? No chyba czytelnik da radę przewidzieć. Oczywiście, pani Chinka od razu mówi (żeby nie było nieporozumień, po chińsku, a my rozmawiałyśmy ze sobą po polsku, albowiem tej samej nacji z Xiaomao jesteśmy): „ Ale nali drogo, nali nali (nali znaczy: gdzie tam), material hen hao (bardzo dobry), w ogóle ta spódniczka hen shufu (wygodna).” I tak uderzając w te tony zachwala świergocząc towary swe. Monika aż wychyliła głowę zza kotary: „Ona wszystko rozumie, czy może ona absolwentką polonistyki jest?????”. Na to pytanie pani nam nie udzieliła odpowiedzi. Wolała przemilczeć.
To tylko jeden przykład, a jest ich mnóstwo, Chińczycy rozumieją Niemców, Amerykanów, Gruzinów, Laotańczyków. Jeno siebie nawzajem nie za bardzo. KONIEC WTRĘTU.
Po śniadanku toyotą przejechaliśmy się na wielki pagór po drugiej stronie rzeki Jangcy, zwany Nanszan, by zobaczyć widok na miasto, co jednak było niemożliwe, bo nad miastem wisiało ciągle to samo matowe paskudztwo, może smog, może mgła, a może mix. Tak czy siak – bardzo przyjemne miejsce do życia ten Nanszan. Niestetyż, zachciało nam się z Anią udać na siczka (nie mylić z Sieczką, bo Sieczka to ja). Zaparkowaliśmy więc, walnąwszy uprzednio w krawężnik, przed wyglądającą rozsądnie knajpą. Pan Hao zapytał o toaletę, odpowiedziano mu: „Piętro wyżej”. Jeno knajpa jednopiętrowa była. Ale jakieś schodki z boku się czaiły. Po wspinaczce, niczym do jakiejś chińskiej świątyni, dotarliśmy do wychodka, nie zasługującego na miano ustępu nawet. Pan Hao scykorzył, a my z Anią nieustraszone skorzystałyśmy z ukrytej za foliówką dziury w ziemi.
Potem pan Hao odwiózł nas pod domeczki w centrum, zaprojektowane przez Chrisowego „wujka” (wujkiem jest w Chinach każdy, kogo opłaca się mieć za wujka). Tam czekali na nas Chris i Judy, uparcie zwana przez Anię Q Jenny, którzy zabrali nas do świątyni. Świątynia jak świątynia, wlepiona między drapacze chmur. Jedyną ciekawostką była tam kobieta z osmaloną twarzą. Gdyby Ania to czytała, na pewno powiedziałaby do mnie: „Martuniu, ty złośliwcze”, podczas gdy to właśnie ona drążyła temat o przyczynach osmalenia twarzy wspomnianej kobiety.
Na koniec dnia udaliśmy się na kolację z wszystkimi pracownikami firmy pana Hao do obrotowej restauracji na ostatnim piętrze wysokiego budynku przy samym pomniku Jiefangbei. Od tych obrotów dostałam szybko choroby lokomocyjnej. Chris o mało mi się nie oświadczył, Ania była adorowana przez czterdziestoletniego Huanga (jednak postanowiła jeszcze nie mówić o nim per „mój chłopiec”), jedzenie było dobre (oprócz świństwa o nazwie „ogórek morski”). Jedną z atrakcji kolacji było pojawienie się Chińczyka w różowej koszuli i fioletowym sweterku, widocznie taka moda jest teraz w wyższych sferach (co ja gadam, przecież Chiny to państwo komunistyczne, tu nie ma wyższych sfer, wszyscy równi są).
Siedzący po mej lewicy Chris strasznie był zatroskany, że możemy nie zdążyć na nasz statek i ciągle pokazywał mi zegarek, ja następnie pokazywałam zegarek Ani, która siedziała po mojej prawicy, a ta pokazywała zegarek panu Hao, który był następny w rządku. Ten był już po połowie butelki śmierducha (mam na myśli baijiu) i beztrosko informował nas, że statek dopiero o 22:30 odpływa. Tak więc na kwadrans przed dziesiątą Huang i Hao podnieśli się z lekkim oporem materii z siedzisk i wraz z nami ruszyli po nasze bagaże, które czekały w biurze pana Hao, by następnie odwieźć nas do portu.
Po chwili nastąpiła mała czapa, znana też jako zonk. Albowiem Ania Q. wyjęła z jakiś czeluści bileciki nasze statkowe, zasponsorowane wspaniałomyślnie przez Hao, a na bilecikach jak wół było napisane, że statek odpływa o 22.
Tak więc w wyniku powstałej afery nasz pijany kierowca Huang w pięć minut dowiózł nas skrótami do przystani, łamiąc wszystkie możliwe przepisy, ale to co, przecież zna policjantów oraz bossów czongcińskiej mafii (to się nazywa guanxi czyli układy, kto nie ma w Chinach guanxi, jest nikim, a kto ma dużo guanxi, jest kimś). Szybko wskoczyłyśmy na pokład paskudnej łajby, która akurat odbijała od brzegu… i tak się zaczęła nasza nowa przygoda :P. Ale o tym w następnym odcinku.