piątek, 31 sierpnia 2007

Shanghai.

Dofrunęli mnie bezpiecznie i jestem. I jest folklor.
Najpierw na Ławicy powiedzieli, że mój samolot się spóźni. Potem pierwszy mój start samolotem... Po pierwsze nie wiedziałam, że mam gdzieś tam na karcie pokładowej dokładnie napisane, gdzie mam siedzieć, więc się posadziłam gdzie popadnie, w związku z czym czarnoskóry passenger wyraził swoje niezadowolenie w obcej jakiejś mowie, czym mi ten drobny nietakt z mojej strony uświadomił.
Lecieliśmy sobie, Poznań gdzieś tam znikał, ja na aviomarinie, więc przećpana nieco,nie czująca ni strachu ni radości... Chyba tylko ciekawość, czy to wszystko z góry naprawdę wygląda jak w Google Earth. Nagle gdzieś tam w dole pojawiać się zaczęły proste jak w mordę strzelił kreski autostrad - i poznałam, że jestem już nad terytorium Reichu.
W Monachium miałam zdążyć na następny samolot w pół godziny? Chyba kogoś pogięło. To lotnisko to gigantyczny labirynt... Jak dobrze, że przebukowałam bilet! Strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza, że mój samolot się spóźnił. Co potwierdza, że to się zdarza.
Chmury naprawdę wyglądają jak miękkie podusie - jeszcze bardziej od góry niż od dołu. Nie przyuważyłam nikogo, kto by się w nich bujał, zero przycupniętych aniołów, ale tłumaczę sobie, że aniołowie są przecież niewidoczni dla śmiertelników.
Uwaga - niebo widziane z góry też jest niebieskie!
Google Earth nie kłamie - Ułan Bator to naprawdę takie brązowo-bure pustkowie z dwoma krzyżującymi się drogami i kilkudziesięcioma kropeczkami wokół skrzyżowania... Pusto, pusto, nic, nic, pusto, nic.
Post nazywa się Shanghai i powinnam opisywać zupełnie inne rzeczy, ale u mnie teraz jest godzina 18 i zaraz mam boarding. A zaraz potem opuszcze Shanghai. I moze uda mi sie znowu napisac.

czwartek, 30 sierpnia 2007

Nie Kim

Fleja przesłał mi zdjęcie, chyba chce wyjść po mnie na lotnisko. Nie wygląda jak pan Kim z Prison Break. Już się go tak nie boję.

Trzeba podziękować.

Bez innych byłabym inna.
Gdy tak sobie pomyślę o tym, co by się działo, albo co by się nie działo, gdyby nie pomoc innych, to ciarki przechodzą mnie nieprzyjemne po umyśle. Wyobraźnia nie ma aż tak tragicznego zasięgu.
Żeby wiedzieć, jakie mam rachunki do spłacenia, zrobię tu sobie małą księgowość.
Maciek - zadzwonił dzisiaj do Chin, żeby się dowiedzieć dla mnie, czy mam po co tam jechać. Okazało się, że semestr już się zaczął, o czym ja nie wiedziałam, bo ktoś tam po drugiej stronie kabla nie odpisał na mojego błagalnego maila. Maciek maksymalnie mi pomógł jako ekspert od cudownie po maćkowemu wymawianej rozległej angielszczyzny. I jako facet, który kupi mi wózek, gdy będę w ciąży. W Maćku najważniejsze jest to, że jest.
U Bartosza brałam na krechę przez cały rok, nie ma co, nie wypłacę mu się nigdy za te podwózki w środku nocy do Marty na nocleg (i nie ważne, że ostatecznie nie dotarłam do miejsca przeznaczenia).
Alina i Monika - jeszcze się nabiegają z moim indeksem za widematami i innym formalno-administracyjnym bezsensem.
Szalony filozof i pani do metodyki to osoby, którym zawdzięczam postępy na ścieżkach (i bezdrożach) akademickiej mojej edukacji mimo zerowych postępów w nabywaniu wiedzy.
Nowakowski zostanie kiedyś omówiony w osobnym referacie.
I najważniejsi: siostra, brat, Mama i Tata. (...)

środa, 29 sierpnia 2007

[...]

Ciekawe czy tam też latają szalone sputniki...
"Goodbye". Archive.

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Kolezanka Goscinna i Fleja

Nowe mieszkanko, nowy współlokator.
王老师 zawsze powtarzała, że jak się jedzie do Chin, to należy się ulokować jak najdalej obcokrajowców, żeby jak najwięcej języka używać. Indoktrynowała mnie ta skośnooka liliputka! Napisałam moją śmieszną angielszczyzną kilka maili do ludzi z HC, kilka napisałam po chińsku nawet i zupełnie od niechcenia przygarnęła mnie pod swój dach Pewna Chinka z Goscinnego Portalu, która obecnie przebywa na praktykach w Bonn, więc będę w jej mieszkaniu mieszkała sama z facetem imieniem Fleja. Fleja nie zna żadnego języka, który ja znam lepiej niż chiński. Więc będziemy rozmawiać po chińsku. Ciekawi mnie, czy nas to będzie frustrowało raczej, czy bawiło.
Chinka napisała: jedź zieloną taksówką.
Zapamiętam sobie: jedź zieloną taksówką.
Brzmi prawie jak jakaś taoistyczna mantra.

Reklama

Dlaczego warto studiować w Instytucie Językoznawstwa?
Ponieważ mamy tu szalonego filozofa.
Pani sekretarka daleko odbiega od stereotypu uczelnianej biurwy, gdyż zawsze jest po naszej stronie, choć udaje, że jest po ich stronie.
A gdyby nawet nie było szalonego filozofa i niebiurwy, to i tak warto studiować w IJ. Dla Pawła Nowakowskiego, dyrektora. To co, że do studiów zaocznych. Porozmawiać z nim o czymkolwiek - bezcenne.

wtorek, 21 sierpnia 2007

Dowidzeniowanie, żegnanie

Będzie patetycznie, choć nienawidzę, jak patetycznie jest. Nie umiem zachować swojego sposobu mówienia, gdy zaczyna się robić ważnie na poważnie.
Tylko kilka dni. Jadę na rok, to bardzo krótko. Czemu się czuję, jakbym już miała nigdy nie zobaczyć moich najbliższych? Paranoje moje.
Z niektórymi już się pożegnałam, z niektórymi dopiero się pożegnam, czasami pożegnanie nie wyjdzie, bo nie będziemy znowu mieć dla siebie czasu. Ktoś może ucieszy się, że mu schodzę z oczu z moimi małymi problemami w wielkiej otoczce, ktoś inny już powiedział mi przez telefon - nic mnie nie obchodzisz więc żegnaj na zawsze. Bez wzajemności.
Chciałabym jeszcze zobaczyć ludzi z Ptaszka... Teksty: "No ale szału nie robisz" (Aga), "No rewelacja" (Ła), "Ty jesteś mega dziwna!" (Pablo) oraz "Luta w ch..." (Cinek) robią szał! Jak wrócę i pozostanę biedną studentką, to wracam do Ptaszka, uwielbiam rano przy otwieraniu knajpy otwierać okiennicę!
Chciałabym dorwać gdzieś Alinę i Monikę... Macieja De i Martę Ka. Moich ludzi studiowych. Karo i Anię B. Wypić z nimi herbatkę. Dżin z moimi (byłymi i teraźniejszymi) ITowcami z WOŚP. Kwas chlebowy z Nieustraszonym Urwisem.
Magdaleństwo, Marta, Maciek, Aniczka - najważniejsze osoby, z którymi chciałabym sobie jeszcze powiedzieć "na razie, do zobaczenia znowu".

Be. - osoba, z którą nie chciałabym się nigdy żegnać.

Alpha Beta Gaga

Szlakiem śremskich szmatoli przebiegała wycieczka dzisiaj. M. kupiła mi spódniczkę, a potem w domu przerabiałyśmy ją przez godzinę. Efektu finalnego jeszcze nie ma.
Napisałam któregoś dnia po chińsku do Chinki z hospitality club i dzisiaj dostałam w języku obcym pajączynkowym odpowiedź, że ona by dla mnie nawet mieszkanie miała w Kunming. Tymczasem w przewodniku wczoraj w nocy podczas lektury zupełnie nie szukany znalazł się adres i numer telefonu akademika dla obcokrajowców w Kunming. I teraz wymyślam sobie różne warianty mojej chińskiej historii - międzynarodowe towarzystwo w jakimś akademiku pod obcokrajowców urządzonym, czy full folklor w towarzystwie ludności tubylczej i gadanie po chińsku od rana do nocy? Nie wiem dlaczego, ale jakoś kusi mnie niesamowicie ta druga opcja... M. chyba czułaby się jednakowoż lepiej, gdybym wybrała akademik i wszystko byłoby takie jasne jak w Europie.
Zdanie na dzisiaj: Yes, I know that my luggage is 50 kilos overweight but I have to take my prince with me.

niedziela, 19 sierpnia 2007

Deja vu

Dawno, dawno temu, w roku 2005, mniej więcej o tej samej porze roku czułam się niesamowicie nakręcona tak samo jak teraz. Byłam zaabsorbowana totalnie swoim wyjazdem do obcej krainy, wtedy to Rzesza Niemiecka tą krainą obcą była. Gdzieś tam zupełnie z boku bliscy przyglądali się mojemu zaabsorbowaniu. Nie wiedziałam, że niektórzy już wtedy strasznie tęsknili. Za poprzednią Martą.
Jak się ma milion spraw to ma się stresa, który rośnie gdzieś w brzuchu. I w gardle - niektóre słowa nie chcą z niego wychodzić, inne wychodzą zupełnie bez sensu, dźwięki są warczące miast melodyjne. Nie chce mi się już gadać o sprawach, które nie są bezpośrednio związane z MOJĄ osobą, z MOIM wyjazdem, nie chce mi się odpowiadać na zadane po raz wtóry pytanie: "Czy ci Chińczycy mają tam jakiś Internet?"... Tak samo było wtedy, dawno dawno temu. Tylko nikt nie wątpił, że w cudnej Bundesrepublice nie może zabraknąć światłowodów. I niczego.
I tylko taka różnica jest, że wtedy zupełnie nie rozumiałam, dlaczego mój ukochany się nie cieszy z mojego wielkiego sukcesu, z mojej wielkiej szansy (tak sobie o tym stypendium Erasmusa wtedy myślałam). A teraz już wszystko rozumiem. Bo sama czuję, że MOJA "wielka szansa" niekoniecznie jest NASZĄ "wielką szansą". Ale nie ma już czasu na kontemplację wszystkich za i przeciw mojego wyjazdu. Muszę wierzyć, że wszystkie przeciw tak naprawdę są nieistotne, ze to takie malutkie sprzeciweczki, a nie prawdziwe niemiłosierne sprzeciwy. Basta.

Wczoraj byliśmy z B. w porcie lotniczym, gdzie w końcu zmieniłam rezerwację mojego biletu i tym samym wiem już, że odlatuję do Monachium o godzinie 17:20 w dniu 30 sierpnia 2007 z lotniska Ławica w Poznaniu. Hurra, teraz już wygląda wszystko, co związane z moim lotem, bardzo ładnie w mym wyobrażeniu. Jeszcze tylko chodzi mi taki szalony pomysł po kulisach umysłu, by podczas przesiadki na lotnisku w Shanghaju, gdzie mam spędzić aż pięć godzin, wsiąść w ten słynny mega szybki pociąg z lotniska do centrum miasta, strzelić kilka fotek i wrócić... Jak na razie nie mam jednakowoż czym strzelać fotek, o horrendum! Nie daje mi to spokoju!

Uwaga! Na Ławicy parking dla nissanika kosztował nas 12 złotych. Byliśmy tam jakieś 50 minut. Szaleństwo!

Wiadomości e-mail dnia: mail z polskiej ambasady, w którym osoba tytułująca się pierwszym sekretarzem objaśnia mi, że aby dostać moją stypę muszę założyć sobie konto w Bank of China (maila znalazłam w folderze spamowym, dziwne i to wysoce); mail od Pana Chińczyka z Kunming, którego uprzednio wynalazłam na Hospitality Club (dał mi swój nr telefonu, mam się z nim skontaktować po przyjeździe). Oczywiście mailem snia była też wiadomość od Martuha. Albowiem ubóstwiam wiadomości od Martuha.

Słówko na dzisiaj: 厕所 - czyta się cesuo i oznacza toaletę.

piątek, 17 sierpnia 2007

Nie gram w rosyjską ruletkę!

Postanowiłam przebukować bilet. Wizja siebie w Monachium, jak panikuję szalenie, by na swój ukochany, upragniony samolot do innego świata zdążyć wydała mi się tak diaboliczna, że samą siebie namówiłam na takie rozwiązanie rozsądne. Zresztą bardzo mądre osoby, czyli Be i Maciek gadały mi do mojego głuchego rozumu z nawet dużym efektem.
Mój pierwszy lot samolotem - i tak będzie to stresogenne (choć w tym ekscytującym sensie). Wczoraj pani z lotniska w Monachium w swojej mailowej odpowiedzi na moje zapytanie, czy ja mogę w pół godziny zdążyć na tym jej lotnisku z przesiadką, napisała mi tak:
Vielleicht können Sie eine frühere Maschine ab Posen buchen, damit Sie entspannter reisen können?

No i faktycznie, jutro jadę do Poznania przebukować ten bilet na lotnisku (bo jest taniej niż w biurze podróży), by moja podróż była entspannt, bym ja była locker, i na luzaku sobie obserwowała zachmurzenie.
Generalnie faktycznie Gerda (jak czule nazywamy Niemki wraz z Koszczewem) sympatyczna była i zachowała się jak typowa Niemka - była grzeczna i ekspresowo wykonała swoją pracę - odpowiedziała mi na maila w trzy minuty.

A teraz rachunek sumienia, nieciekawy, dla mnie samej raczej to jest zapisywane, ale czytać można; przechwałki na temat tego, co udało mi się dzisiaj pożytecznego zrobić:
a. Nabyłam w końcu kartę ISIC. Dzięki temu w sumie niedrogiemu kawałkowi sztucznego tworzywa jestem ubezpieczona i mogę sobie chorować, a gdyby mi się zmarło w kraju środka, to będzie za co przywieźć mnie chłodnią.
b. Kupiłam sobie przewodnik Pascala. Na razie miałam czas tylko na przejrzenie go, ale znalazłam tam ciekawe wtręty typu:
Ogromna liczba młodych ludzi powracających do kraju po latach życia na obczyźnie, szczególnie studentów i nauczycieli, oraz miła atmosfera samego miasta sprawia, że Kunming bywa nazywany chińskim Seattle [nie czaję porównania, jak ktoś czai, niech powie o co chodzi] i obok Chengdu jest uznawany za jedną z najprzyjemniejszych stolic chińskich prowincji.
Albo:
Ulice są zaskakująco czyste (...), ruch uliczny jest uporządkowany, a miasto zamieszkuje całkiem spora jak na warunki chińskie społeczność gejów.
Ciekawe.
c. Byłam na lotnisku. W LOCie koleś powiedział mi, że przebukowanie biletu na wcześniejszą godzinę odlotu z Ławicy będzie u niego kosztowało 200 złotych. Czyli o stówę mniej niż w biurze podróży.
d. Potem odwiedziłam Lufthansę w Erkomie (w bramie koło nowej kamienicy Gazety Wyborczej przy 27 grudnia) - tu już znowu chcieli prowizję, chamy!
e. Przejechałam się tramwajem na nowej trasie przez Most Rocha :).
f. Wysłałam do trójki ludzi z Kunming (znalezionych za pośrednictwem Hospitality Club) maile - dwa po angielsku (napisane ładnie przez Be) i jeden po chińsku - pewnie to nie był chiński tylko jakiś podchiński, ale muszę się chyba pogodzić, że długo będę podchinolem.
g. Wysłałam maila na uniwerek w Chinach - niech mi przyślą informacje na temat jakiegoś akademika! Niech w ogóle mi jakieś informacje prześlą! Wersję angielską tego przesłania pomógł mi wygenerować Maciek.
h. Wysłałam maila do Uamowskiego Działu Współpracy z Zagranicą. Ania Ka dzisiaj poinformowała mnie, że muszę mieć coś takiego, jak zgoda dziekana na wyjazd za granicę. Zszokowało mnie to, więc napisałam do DWZ z zapytaniem, o co chodzi.
i. Poznałam kilka nowych słówek.

Słówko dnia: 呕吐, czyta się outu. I oznacza rzyganie.


środa, 15 sierpnia 2007

尼康 (Nikon) d200 装不下。Czyli, nie wmieści mi się.

Zrobiłam dzisiaj wieczorem dwie rzeczy. Spróbowałam się spakować do otrzymanej dzisiaj w prezencie torby oraz sprawdziłam ceny aparatów fotograficznych w Chinach.
Ad. torba: nie wmieściłam się, więc zrezygnowałam z wszystkich dodatkowych par butów, biorę tylko trampki. Martensy i baletki nie są mi bezwzględnie do życia niezbędne, a zajmują miejsce i działa na nie bezlitosna siła ciążenia. Zrezygnowałam też z kilku sweterków, licznych czapeczek, podręczników do chińskiego (ah, gdyby tak dało się je zeskanować...). Ostateczny efekt: trzy T-shirty, dwie pary spodni, kilka par majtek i skarpetek, słownik chiński, ręczniki, kosmetyki i kurtka na zimę. Przez rok będę uskuteczniać taki minimalizm.
Ad, aparat: dzisiaj nauczyłam się, że cyfrowy fociak po chińsku zwie się 数码相机. Wpisałam to w googla i od razu wyskoczyło mi milion stronek, same w pajączynkach. I okazuje się, że 尼康, zwany u nas nikonem, model d200, razem z nikorkiem jakimś takim średnim na jeża kosztuje sobie w kraju środka trzy i pół tysiąca (podaję w złotówkach). Następnie sprawdziłam u nas. No i u nas faktycznie drożyzna! Z tym samym obiektywem u nas prawie 6 tysięcy. Też złotówek. Szaleństwo.
Zresztą o czym my mówimy, stać mnie co najwyżej na jednorazówkę firmy fujifilm.
Grunt, to być niskonakładowym :). I love U(nderground).

Opływowe kształty na pokładzie

Moja pierwsza w życiu przygoda z samolotem zapowiada się ekscytująco. Ekscytacja sięgnie zenitu.
W dniu wczorajszym z samego rana, czyli mniej więcej o jedenastej, postanowiłam jechać do miasta Poznań, by w mieście Poznań zapytać się o kartę studencką ISIC (słyszałam, że ta karta gwarantuje ubezpieczenie obejmujące koszty leczenia za granicą i następstwa nieszczęśliwych wypadków, koszt karty jedynie 79 złotych, a ubezpieczenie tego typu w towarzystwach ubezpieczeniowych to jakieś dwa tysiaki), by zapakować do mojego agonalnego plecaka resztę rzeczy, które zostały w mieszkanku na Śremskiej z czasów, gdy w nim mieszkałam i by zobaczyć generalnie, co jest grane, ponieważ w Śremie nigdy nic nie jest grane, a echa wielkiego świata rozbijają się o zrujnowane ściany domów na przedmieściach.

Zawsze, stojąc na stopa, wymyślam sobie historie; tym razem nie zdążyłam nawet ogarnąć prologu. Na dodatek przyjemny Starszy Pan z Gostynia miał klimatyzację w wozie, poczucie humoru, wysokie IQ oraz interesujący cel podróży: odebranie żony i wnuczki w lotniska. Jechałam sobie przyjemnie, unikając za wszelką cenę oceny aktualnych politycznych wydarzeń, o którą zostałam poproszona, jechałam, słonko grzało, klima chłodziła, i pomyślałam sobie - jadę z tym Starszym Panem z Gostynia na lotnisko. Popatrzę sobie na samoloty, oswoję się, zasięgnę informacji w adekwatnym miejscu.
O Starszym Panie już nie będzie - został przed drzwiami nowego terminalu na Ławicy wraz ze Starszą Panią i Dziewczynką z Gostynia. Teraz będzie o samolotach - wreszcie zobaczyłam jak startują. Były dwa. Wzruszyłam się więc dwa razy. Bo sobie wyobraziłam, jak tam siedzę w takim identycznym samolociku LOT-u i ten samolocik tak kołuje po płycie lotniska, a na tarasie widokowym rodzina stoi i pewnie gapi się na zupełnie inny samolot, bo oni nie wiedzą, który to mój i macha do tamtego innego samolotu, ale nieważne; rodzina stoi, ja siedzę, i już za sobą tęsknimy. I wyobraziłam sobie, że wybucham smutkiem łzawym i widowiskowym, że stewardessa robi co może, żebym nie zalała pokładu łzami memi... Zasypiam w końcu, budzę się w Monachium, przesiadam się i lecę, ląduję w Chinach, wszystko jest pięknie. Tak właśnie na tym tarasie widokowym moja wyobraźnia zadziałała.

Kwadrans później zaczęła działać już zupełnie inaczej.
Bo podeszłam w końcu do tej informacji.
Pierwsze pytanie eM.: Ile czasu przed odlotem muszę sobie zarezerwować na odprawę?
Odpowiedź Informatora w informacji: Dwie godziny.
Drugie pytanie eM.: Czy Heimanny i eL trójki i inne x-raye nie popsują mi notebooka?
Odpowiedź Informatora: Nie, ale musi pani mieć go w bagażu podręcznym, ponieważ linie nie ponoszą odpowiedzialności za bagaż pozostawiony w bagażu podstawowym.
Trzecie pytanie eM.: Dokąd zostanie nadany mój bagaż?
Odpowiedź Informatora: Raczej do końca czyli do Kunming, ale musi pani zapytać przy nadaniu bagażu.
Miałam nadzieję, że OSTATNIE pytanie eM.: Czy pół godziny starczy mi na przesiadkę w Monachium?
Odpowiedź Informatora: No, raczej chyba nie.
Ostatnie pytanie eM.: Co??????????????
(Retrospekcja: kupiłam bilet z PółGODZINNą przesiadką w Monachium, bo pan w biurze podróży uprzednio uspokoił mnie jako wykwalifikowany pracownik branży turystycznej, że to starczy. Na świadka biorę B.).
Moje wyobrażenia o podróży do Monachium są więc teraz takie: głównie modlę się, licząc, że stosunkowo niedaleka odległość od nieba wpłynie na dobrą mych próśb słyszalność, starając się przy tym zachować możliwie najbardziej aerodynamiczną postawę ciała, ponadto patrzę wciąż w okno wypatrując Munichu, obgryzam skórki od paznokci oraz gnębię obsługę.
A w Monachium biegnę w jakimś niewiadomym kierunku, wpadam na ludzi, łamię nogę, nos i paznokcie, samolot Lufy odlatuje beze mnie, ja korzystam z karty ISIC i dostaję siano, bo nieszczęśliwy wypadek. I zaczyna się najbardziej dołujący etap mojego życia. Etap zmarnowanej szansy.

Bzdury, na pewno się uda. Nie?

Zagubiona, załamana, psychicznie rozmemłana

Ważna osoba, nazwijmy ją, dla przykładu Dżej (ponieważ bardziej popularna nazwa, pod którą ta osoba w przekazie ustnym funkcjonuje, jest zbyt długa, a mianowicie brzmi tak: jaskółka oknówka), a nawet Dżej Dżej, powiedziała mi kiedyś, iż powinnam palić więcej marihuany, bo jestem zbyt nerwowa. Ciekawe.
Faktycznie, nie należę do największych luzaków, choć moje osiągi w czymkolwiek w ostatnim czasie mogłyby wskazywać, że generalnie puszczam śledzia wszystkim i wszystkiemu mówiąc, że mam to wszystko gdzieś, dokładnie tam (Janerka), właśnie tam (Nosowska). Ale to takie pozory, mnie zależy, faktycznie jestem nerwowa czasem. Bo tak. No ale jakiś tam szczególnych problemów ze sobą nie mam (wtręt luźny: chyba zapomniałam dzisiaj znowu wziąć lekarstwa wspomagające pracę moich komórek nerwowych, koniec luźnego wtrętu).
Najwidoczniej jednak wzbudziłam w czytnikach odmienne wrażenie - dziewczyna jest załamana, depresję ma chyba, że bloga sobie była otworzyła. Przykład z gadu gadu (mrugam okiem Cruzikowi, który, mam nadzieję, wyraża zgodę na publikację - tu prowincja, sami swoi):
"Cruz (14-08-2007 0:56)
Coż, może tego potrzebujesz, nie wiem, znałem Cię kiedyś dobrze, sam sie zagubiłem i nie moglem odnaleźć, nie wiem czy do dzisiaj sie odnalazłem, nie wiem czy kiedykolwiek się odnajdę, nie wiem czy odnaleźć się jest łatwo, czy to w ogóle możliwe, czy w moim przypadku....?? No a jesli o tobie mowa to TęSKNIę CHOLERNIE ZA TOBą :)."
Wiadomo, że mam depresję od urodzenia chyba, ale nie chciałam siać tu dzikiego defetyzmu podszytego psychodelą, wręcz przeciwnie, ja tu cele ludyczne realizować pragnę, chcę bawić i rozrywki dostarczać, o swych losach opowiadając.
Jednak ogromnie się ucieszyłam - napisałam zaledwie jednego posta... I ten jeden post zrodził reakcję mojego genialnego, niestety odległego (bo w zielonym kraju zamieszkałego) znajomego. Z którym nie miałam bardzo dawno kontaktu absolutnie najmniejszego. I chyba mi tego brakowało.
Znowu pogięły mi się okulary - relacją z tego dość irytującego faktu wieńczę wypowiedź autotematyczną na dzisiaj
. Dobranoc.

wtorek, 14 sierpnia 2007

Sztampa - pierwszy post

Czasami ktoś musi wejść z butami w Twoje życie. Zwłaszcza, jak sam nie możesz żadnych butów znaleźć.
Coś tu jest wybitnie nie tak, że ja tu piszę bloga, choć wcześniej ależ nie, ależ ja nie potrzebuję bloga, ależ po co wywalać na innych swych wnętrzności produkty, po co innym pokazywać miernotę poczynań swoich, mówiłam sobie i innym tak razy kilka. Zwłaszcza, że ja wielkim wielbicielem pisania do szuflady zawsze byłam, jestem i będę. I nawet potomnym szuflady nie dam! Basta.
Ale dzisiaj, w tej ważnej dla naszego kraju chwili, gdy Ziobro ma gwoździa (telefon komórkowy, z którego wykasowano to, co Lepper powiedział, lub, wg wersji propagandowej, na który nagrano to, czego Lepper nie powiedział), ja, obywatelka naszego niedorozwiniętego kraju, nie zmieniając wcale zdania w kwestii bloga, bloga zakładam.
Cel jest wybitnie psychoterapeutyczny. Jak się wszystko będzie p...suć, to ja tu będę się lansować na bohaterkę, która była w stanie sprostać wyzwaniom wielkiego chińskiego kraju, do którego udaję się z lotniska Ławica, poprzez Monachium za ledwo dwa tygodnie, tragizm! To może ja już pójdę spać, by o tragizmie szybko i skutecznie zapomnieć...
Korzystając z tej niepowtarzalnej okazji w tej wiekopomnej chwili pragnę pozdrowić Mamę, Tatę, Bratę, stworzenia boże domowe i dzikie, jak również innych przyszłych czytników.