czwartek, 27 września 2007

Exhibition - odcinek 1.

Uważni oglądacze zdjęć dostali aperitifa do całej historii. A kto nie ma pojęcia, z czym kojarzyć słowo exhibiotion, to niech czyta, bo jest fabuła. Tym razem sensacyjna.
Obiadki zazwyczaj jemy w stołówce, a stołówka tutejsza powala na przyklęk; do wyboru mnóstwo wszelkiego dającego się wchłonąć za pomocą pałeczek paliwa, jakieś warzywka, niektóre egzotyczne, jak bakłażan (według mnie szału nie robi, no ale to tylko stołówka, więc może szef kuchni nie zna tajemnego sposobu zrobienia z przerośniętej śliwki przysmaku o międzynarodowej sławie) czy awokado, jakieś mięska (szukałam, ale psa nie ma, szukałam, kota też nie ma, szukałam, szczura nie ma również, ani myszy, ani węża… Znowu poszkodowana jest świnka), jest też jeszcze ubogi wybór ryżu – jest tylko ryż biały, podłużny. Ale za to przyjeżdża do kuchni kilkoma wagonami kopalnianymi, znanymi z obrazków w socjalistycznych książeczkach dla dzieci wyrosłych w minionej epoce, gdzie prezentowane były różne chwalebne zawody, na przykład górnika praca była przedstawiona tam (oraz na przykład przekrój poprzeczny przez dom, ukazujący schemat kanalizacji, ale to akurat kiepski kontekst na tego posta, o kanalizacji już było). Kto miał taką książeczkę, ten wie. Nota bene, super takie książeczki były.
Wagony kopalniane do ryżu świadczą o tym, że istnieje jakaś tajemnicza kopalnia, gdzie parujące białe góry są wydobywane. Jednakowoż jak na razie pozostają one zakadką.
Pewnego pięknego dnia, kiedy – jak zwykle po zajęciach (kończą się o 12, dwunasta to w Chinach idealna pora na zjedzenie pierwszego posiłku, gdyż śniadania uchodzą tu za dziwną fanaberię) – pożarliśmy po jednej z pięciu tysięcy porcji obiadu i – też tradycyjnie – poszliśmy do najbliższego sklepiku, który by się u nas pewnie delikatesami mianował, by zakupić coś słodkiego. Bo tu są pyszne słodycze. A ja mam po każdym obiedzie fazę packmana na słodycze. Zmiatam wszystkie, które dostrzegę na mej drodze. To znaczy po drodze. No ale po drodze właśnie do sklepu (zwanego dalej delikatesami) jest Mandaryna. Mandaryna to takie swojskie określenie na księgarnię Mandarin Books, która co prawda tania nie jest, ale ma świetny klimat i całkiem spory księgozbiór chińskich powieści w europejskich językach. Których to powieści w Polsce jest bardzo mało i to głównie w instytutach sinologii. No i my weszliśmy do Mandaryny, ponieważ lubimy zapach nowych książek, w moim przypadku zwłaszcza zapach papieru kredowego w albumach, atlasach i przewodnikach. Przeżyliśmy tam wiele miłych chwil, ale nie to jest ważne. Bo cała akcja teraz dopiero się zacznie.
Towarzystwo urzędowało na pięterku (czyt. oglądało wydania Tao Te Qing i innej klasyki), a ja stałam dosłownie w drzwiach Mandaryny oglądając przepiękne widokówki z projektami chińskich wachlarzy. Trzeba by w końcu wysłać co nieco do domu, by rodzina mogła dotknąć czegoś co a. było w Chinach, b. ja dotykałam, c. świadczyłoby o mojej egzystencji w sposób namacalny.
Nie kupiłam w końcu kartek.
Nic w ogóle nie kupiłam w tej Mandarynie.
Albowiem zostałam wyciągnięta na zewnątrz przez dwoje Chińczyków oraz jednego Europejczyka. Wszyscy wyglądali nieprzeciętnie, zadbani, wręcz wymuskani, i zapytali mnie ładnie wersją mandaryńską chińskiego języka, czy mówię po chińsku. No trochę mówię. To oni bez ogródek mnie na to zapytali, czy mam czas w piątek, sobotę i niedzielę. Bo oni jakąś wystawę organizują. Zszokowało mnie pytanie tak zagadkowe i bezceremonialne, Europejczyk bardzo łamaną angielszczyzną powiedział mi dokładnie to samo, co powiedziała do mnie Chinka. Chyba z cztery razy (ale mogę się mylić, albowiem doznałam szoku) powtórzył słowo exhibition. W końcu, nie wiedząc za bardzo, jakie tutaj panują w tym kraju sawoar wiwry, zaczęłam się śmiać radośnie i niewymuszenie i odrzekłam, że jeszcze nie wiem, co będę robiła w piątek, sobotę i niedzielę, no ale o co w ogóle chodzi. No i wtedy oni zaczęli mówić, że miałabym wziąć udział w wystawie, tylko tam być, a oni mi zapłacą i czy mogę im dać numer telefonu. No to ja na to zawołałam Bartosza, by mi powiedział, jaki ja mam numer telefonu, ten nie wiedział, więc przed Mandarynę przybiegła też Honorata i powiedziałam Chińczykom, że mają też gaosu tamen, wo de pangyou men. Czyli powiedzieć moim znajomym to samo, co mnie. Najlepszy był ten Europejczyk, który tłumaczył akurat to, co sami rozumieliśmy, a tego, czego sami nie rozumieliśmy. Wytłumaczyć nam nie potrafił. W końcu zupełnie out of control doszło do wymiany numerów telefonów. Umówiliśmy się jakoś pod marketem Walmart na skrzyżowaniu Xiaoximen i oni sobie poszli, zostawiając mnie w ciężkim szoku i z atakiem dzikiego śmiechu. No bo ja myślałam, że Bartek coś z tego rozumie, albo Honorata, ale oni nie zrozumieli z tego nic a nic, więc generalnie mocno się zastanawialiśmy, co mamy teraz robić, bo oni nasze numery wzięli, w jakimś celu się z nami umówili przy Walmarcie, no ale o co chodzi???????????
Bartosz powiedział tylko: mam nadzieję, że za tydzień nie zobaczymy na wszystkich bilbordach naszego uśmiechu w reklamie pasty do zębów. A ja od razu sobie pomyślałam: żebyśmy tylko w jakimś gułagu nie wylądowali…
No i poszliśmy na zakupy. Do Walmartu.
Ciąg dalszy nastąpi…

poniedziałek, 24 września 2007

Skajp

W związku z uruchomieniem przeze mnie i Szymona połączenia internetowego o wzniosłym tytule "dupa" (przepraszam, ale w danym momencie życiowym nic bardziej doniosłego do głowy mojej nie nadeszło) jestem czasami obecna na skajpie. Dzisiaj testowaliśmy połączenie z B. i bardzo ładnie było słychać. Jakby ktoś chciał do mnie zadzwonić, to mój login jest taki jak moje imię i nazwisko, jeno przedzielone kropką.
Przy okazji muszę się wam zwierzyć, że zatkała mi się toaleta, a chiński kret na pomaga. Co robić, co robić...

niedziela, 23 września 2007

Jest net, są polskie literki, są foty!

Niniejszym obwieszczam wszystkim zainteresowanym, że w dniu dzisiejszym zostanie uruchomiony przelew wrażeń z Chińskiej Republiki Ludowej w formie wizualnie w serwisie Picasa Web. Wiąże się to z faktem takim, iż mój dzielny brat, zwany nie bez przyczyny Big Brotherem, zdalnie uruchomił mi Internet. Albowiem Fei przyniósł tu modem, router czy Bóg wie co oraz instrukcję (po chińsku) i razem próbowaliśmy to podłączyć. Jeno Fei mówi tylko po chińsku, a ja mam Wina XP po polsku jak najbardziej, więc dogadać się Fei z komputerem nie mógł, mimo iż był kompatybilny z instrukcją. Ja natomiast nie mogłam się dogadać z instrukcją, choć byłam kompatybilna z komputerem. Tragizm się wywiązał w tej sytuacji i ja, zrozpaczona, rozesłałam esemesy po całej rodzinie (za pomocą netu, albowiem u Feja na kompie wszystko działało jak chińska instrukcja przykazała), by brata mego wołali do komputera czem prędzej, albowiem jest on właściwie jedynym znawcą zer i jedynek oraz systemów komputerowych, któremu ufam bezgranicznie. Brat skądś przybiegł, bo w domu nie było go, specjalnie, by ocalać mnie od rozstroju kiszek. No i zaczęliśmy dywagacje. No i brat wymyślił, jak włączyć wszystko, a potem okazało się, iż w tej instrukcji było tak napisane, że ja to przeczytać byłam w stanie, tylko mi się nie chciało umysłu trudzić. I nagle voila, net działa, brat to jednak cudowna instytucja, czyniąca cuda. Wzruszyłam się aż. I zatęskniłam za szamotaniem się z BB.
No. A foty, na razie w bałaganie, ale wkrótce w porządku, na stronie:
http://picasaweb.google.com/martooha.siek/PierwszeTrzyTygodnie

Samoloty

Czy ja juz bylam napomknela, ze mam puszki przed domem? Ze wlasciwie puszki stanowia glowny widok z mojego okna? Puszki maja tak na oko 20 metrow wysokosci i srednice moze z 30 metrow i zgodnie z tlumaczeniami Feja zawieraja gaz. Jednakowoz wolalabym, by okazalo sie, ze ja go po prostu nie zrozumialam. ALbowiem gasnice sa na polpietrze miedzy drugim a trzecim pietrem, a ja mieszkam na piatym chyba, nie zdaze dobiec w razie W. Dzieki tym puszkom moj domek widac z kazdego niemal miejsca w miescie, o ile akurat jakies chmurowe drapaczysko nie przyslanioa reszty rzeczywistosci. Bo puszki sa jaskrawe, duze i na gorce, a ja zaraz obok domek mam.
Czy ja juz wspomniec zdazylam, iz nad puszkami jest akurat korytarz powietrzny, ktorym leca wszystkie samoloty wulatujace z Kunming? Wczesniej ciagle padal deszcz, ewentualnie nie padal, ale chmury grozily, wiec jedynie slyszalam te pojazdy na gorze. Ale wczoraj sie zrobila pogoda full wypas, absoloutnie najdrobniejszego obloczka nie uraczy sie, samoloty bezwstydnie przeslizguja sie po nagim niebie, mrugajac i halasujac. I ja sie tak na nie patrze i zaczynam tesknic za domem. Tak chetnie bym sobie wsiadla do samolotu i poleciala na jeden dzien do domu. A potem moglabym juz wrocic. Akurat na zajeciach u pana Chena przerabiamy slownictwo z zakresu podrozy samolotem, wiec nawet bym umiala sie zapytac po chinsku, czy moge dostac moja karte pokladowa, gdzie jest check-in i ile placi sie za nadbagaz.
Ech.
Ciekawe co oni tam teraz robia... Co Wy tam robicie?

Pani na ulicy

Dzisiaj, jak codzien, cisnelam ostro pod gorke, albowiem mieszkam na gorce, by po zajeciach, obiedzie i zakupach wziac sie w moim pokoiku za edukacje. Po drodze wyprzedzilam kobiete w wieku na oko lat piecdziesieciu, ktora ewidentnie zawolala za mna hello. To sie odwrocilam. I odpowiedzialam nadobnym za piekne. Czyli tez powiedzialam hello, jak rowniez odusmiechnelam sie. No i ruszylam dalej pod gorke wielkimi susami, bo jak na razie to dla mnie jedyna forma wysilku fizycznego (nie starcza mi czasu na bieganie, zreszta troche mnie przeraza bieganie w tym terenie pelnym stromych zboczy wszelakich pagorkow, gdyz na wysokosci 2000 metrow, na ktorej sie znajduje od trzech juz tygodni, moje pluca moga nie dac sobie rady). No ale pani zagajajaca k'mnie najwyrazniej nie zamierzala poprzestac na hello, gdyz dogonila mnie jeszcze wiekszymi susami (odwrotnie proporcjonalnymi do jej niewielkiego wzrostu) i zaczele prowadzic konwersacje w jezyku angielskim. Zapytala sie, co tu robie, czy tu mieszkam i czy mi sie Kunming podoba, calkiem niezle mowila jak na chinskie warunki artykulacyjne, ja do niej tez mowilam calkiem niezle, jak na moja znajomosc angielskiego. Dowiedzialam sie ze jej maz pracowal w Europie a trzy corki tam obecnie studiuja, ze mieszka tuz obok mnie i ze mnie lubi. I zaprosila mnie do siebie na obiad, ale dokladnego terminu nie ustalilysmy, pokazala mi tylko, gdzie mieszka. Szlysmy tak pod ta gorke i bardziej owa pani niz ja zrobila furore w kregu starszych panow siedzacych sobie na laweczce przy bramie na nasze strzezone osiedle. Cos tam do niej mowili tym swoim dziwnym niemandarynskim chinskim, a ona sie smiala.
Tak sobie mysle, ze Ci Chinczycy sa tacy mili i sympatyczni... Nie spotkalam sie z sytuacja, by na ulicach Poznania ktos zagail do czarnego lub do skosnego, nie wspominajac o dojrzalych paniach, ktore o ile studiowaly, to juz jakis czas temu.
Mam taka cicha nadzieje, ze na ta pania sie jeszcze kiedys natkne. Osiedle nie jest duze, kilka blokow na szczycie gory. I moze wtedy faktycznie zostane zaciagnieta na obiadek? To byloby dopiero cudne - isc na prawdziwy chinski obiad do prawdziwego chinskiego domu... Ale na razie moge sobie tylko pomarzyc.

Mundurki

Prosze, jezeli ktos ma aparat i moja czasami szkole podstawowa lub gimnazjum, to niech bedzie laskaw zrobic zdjecie umundurowanych przez ex-ministra Giertycha, lecz za pieniadze rodzicow uczniow. Bo ja bym chciala to zobaczyc, nim nowy rzad wymysli jakis sposob na zaznaczenie swej obecnosci, i na przyklad cofnie wszystkie niedorzecznosci popelnione przez miniony rzad. Jestem zadna widoku zuniformizowanej mlodziezy, upupionej. Pupa, lydka, geba. Slodkie, umundurowane pupy!!! Gombrowicz zachwycilby sie.
W zamian za taka fotke postaram sie wyslac fotke tutejszej umundurowanej mlodziezy. I to bedzie na pewno ciekawe zdjecie, alez zapewniam. Albowiem tutaj najczesciej jako mundurek funkcjonuje dres z tak zwanego kreszu czy tez innego ortalionu, nigdy dobra w tematyce tekstylnej nie bylam. No ale nie tylko bluza, lecz normalnie z portkami ten dres noszony jest. I tak cala szkola przychodzi na lunch do stolowki uniwersyteckiej jedna i druga i mozna sobie popatrzec, ktory dres wiekszy szal robi. No owszem, i z pulowerkiem sie spotkalam (za to w jakis neonowych bawach), ale dresy bija wszystka, sa mundurkiem dominujacym. I nie jest wazne, czy akurat jestes przyszlym pancurem, czy tez moze aktualnym reprezentantem subkultury rowerzystow jezdzacych na takich rowerkach co jak sie nie pedaluje, to sie hamuje (pokazano mi cos takiego w domu Trolla i Lukasa za pomoca You Tube'a) - obojetne to jest kim jestes, i tak wygladasz na wielbiciela disco-chinolo. I nie jest istotne, jak wiele masz w glowie, i nawet gdybys w nocy po cichu na strychu wymyslal maszyne do przenoszenia w czasie, to na nic to zda sie.
Taka im made in China pozostalosc po zielono-szarych ubrankach w mentalnosci zostala.

poniedziałek, 17 września 2007

Mala swinka

W sobote minely dwa tygodnie, odkad tu jestem. Lubie soboty. W soboty nie trzeba siedziec nad ksiazkami, w soboty mozna oddawac sie ulubionym czynnosciom, spacerowac, rozmawiac, ogladac i podziwiac, jezdzic autobusami, przezywac spotkania z folklorem oraz wyklocac sie z tubylcami.
Tym razem postanowilam wybrac sie z kwiatem polskiej mlodziezy na slynny w calej okolicy Targ Ptakow i Kwiatow, przy okazji zahaczajac o slynny dystrykt muzulmanski i slynne pagody (bo my bardzo lubimy slynne miejsca z przewodnikow Lonely Planet i Pascala). No i poszlismy. Slonko swiecilo, pogoda wczasowa, i my tez wczasowi adekwatnie bylismy.
Pierwszy etap wycieczki czyli Targ Ptakow i Kwiatow okazal sie takim troche Bemem, takim troche Tysiaclecia Stadionem, ale w waskim takim hutongu umieszczonym. Hutong to taka waska uliczka, typowo chinska sprawa. Targ sie wiec rozlazil po labiryncie takich chudziutkich, cieniutkich uliczek, latwo sie zgubic, latwo wdepnac komus w stragan. Na straganach tak naprawde wszystko. No. Przepraszam, jednak nie wszystko. Wlasnie tego, co zawsze na Bema spotyka sie, nie bylo tutaj. Ani odziezy, ani buta, jeno takie folklorystyczne szmelce, wachlarze, parasolki z czerpanego papieru, jakies piszczalki, do ktorych nie ma instrukcji obsugi, kamyczki, kaligrafie, deng (czyli i tak dalej). Jak sie wejdzie glebiej w ta zadyme, to w koncu trafia sie do sektora, o ktory chodzi czyli do zwierzakow i roslinek. Roslinki wiekszej jakiejs rewelacji nie stanowia, na kolana nie padlam, nawet lekko ich ugiac nie potrafilam na widok bonzaja czy kaktusa, bo wszedzie to jest w Polsce, no ale Chinczyk widocznie uwaza, ze cos egzotycznego ma, usilujac wcisnac mi storczyka. Natomiast sedno rewelacji stanowia zwierzaki. Oh. Tu faktycznie bylo wszystko. Ryby, ptaki, szczurki. Obnosna sprzedarz cykad (wielka na trzy i pol cala szarancza z wielkimi czerwonymi oczyma, kazdy egzemplarz zamkniety jest w bambusowym koszyczku - wiezieniu, moze przez to taki pasikonik-gigant wydaje tak zalosne cykanie. Oczywiscie romantyczny to bardzo dzwiek jest, uwielbiam takie przedwieczorne lasy, laki, cykanie, pieknie, nie powiem, sa nastroje... Ale tutaj tych cykad koles mial ilosc hurtowa, koszyczkow zawieszonych na kiju mial moze z 200, moze z 500, huk od tego byl, a nie cykanie, decybele jak na lotnisku szarla de gola za czasow konkorda. Zal mi tych robali sie zrobilo, choc robali za bardzo nie lubie. Ten sam koles mial tez wielki kosz czarnych zuczkow jakis, to okropnie wygladalo, taka czarna drgajaca masa, to te robaki po sobie na chama lazily, ja dziekuje, nie wiem, kto moglby sobie cos takiego kupic, bo o ile zakupienie pasikonika celem podniesienia walorow randki miesci sie jeszcze w mej nadwatlonej przez uplyw lat wyobrazni, to nabytek w postaci czegos, co przypomina karaczana, choc moze nim nie jest, zdaje sie mi byc przedsiewzieciem szalonym. No ale nie jestem stad, nie wiem, nie znam sie, nie bede nikomu wypowiadala wojny o prawa robaka ani probowala zrozumiec, o co tu biega w tym kraju.
Kluczowy moment pobytu na Targu Ptakow i Kwiatow odhaczam od momentu, gdy Bartek powiedzial ku mnie nastepujace slowa: "M., patrz, oni tu maja swinki. Nie morskie." Oh. On mial racje. Tam byla swinka. Taka malutka, jak dwa moje trampki. Z rozowym ryjkiem, slodkimi oczkami, malutkim cieniutkim ogonkiem, raciczkami tak malutkimi i rozowymi, ze az nieprawdopodobnym mi sie zdalo, ze na czyms takim moze stac nawet tak drobne stworzonko. Ta swinka mnie wzruszyla, na kolana powalila, zrobila szal, chociaz pewnie nie chciala zadnego szalu robic, bo byla taka malutka, wystraszona, w ogole w klatce byla - zapomnialam dodac. W klatce! Ona byla taka zmeczona, taka bezbronna, biedna mala swinka. A te straszne chinskie dzieci z racji jezyka, ktory krzyczy nawet szeptem, straszyly biedna swinke, wolajac do niej: xiao zhu! Pomyslalam sobie, ze ja bym chciala ta swinke adoptowac, kupialbym ja i bym o nia dbala, dalabym jej na imie Burek, w zwiazku ze swinki ubarwieniem, karmilabym ja jakimis pysznosciami, wcale nie chcialabym je potem zjesc, jak sugerowal Bartosz. W zyciu bym Burka nie zjadla. Ja bym z Burkiem chodzila na spacerki, by mogl sie wybiegac, ale tam, gdzie nie ma psow, ktore moglyby potraktowac Burka jako przekaske. Burek nie musialby sie bac, spalby ze mna, na pewno by grzal bardzo, byloby nam cieplutko.
Lezka az mi sie w oku zakrecila, gdy pomyslalam sobie, ze musialabym Burka zostawic na pastwe losu, rzeznikow i Chinczykow, gdy jechalabym do Polski. No i odeszlam od klatki z Burkiem, nie ogladajac sie za siebie, a te podle dzieci nadal wolaly xiao zhu, nie wiedzac, ze to nie jest zadna xiao zhu, tylko Burek. Moj.
Potem poszlismy poszukac dzielnicy muzulmanskiej (nie znalezlismy i nikt nie wiedzial, gdzie to jest) oraz pogod (znalezlismy dzieki mojemu wbudowanem w mozg GPS-owi, przy okazji odkrtlismy miasto duchow, czyli swiezo wybudowane zabytki chinskie, w ktorych nic nie ma, puste wnetrza a zewnetrza wzorowane na starocie), a ja ciagle myslalam o swince, co sie z nia stanie i jak sie bedzie czula.
Wrocilam do domu i jakos strasznie pusto mi tu sie zrobilo. Bez rodziny, bez pieska, kotka... I bez swinki.

sobota, 15 września 2007

Nadzieja na foty

No wiem, wiem, brakuje fotek tutaj. Chcialam poinformowac, iz foty pojawia sie jak tylko bede miala w domu neta, by zrobic update'a na Picasa Web. A po cichu zdradze, ze jest nadzieja, iz neta bede miala juz w przyszlym tygodniu... Amen.

Cenzura?

Oh. Ja sie tak zastanawiam, o co chodzi, ale nigdzie w Chinach nie udalo mi sie jeszcze mojego bloga otworzyc. Owszem, okno nawigacyjne na bloggerze sie otwiera, ale blogspot nie wchodzi ani troche. Zaczynam sie zastanawiac, czy ja moze cos nie tak napisalam o Chinskiej Republice Ludowej? Moze jestem blokowana? No ja chcialam napisac, ze ja bardzo kocham Chinska Republike Ludowa i jestem nia zachwycona, jeszcze nie bylam w rownie fascynujacym kraju. Prosze mnie odblokowac.
Z komentarzy wnioskuje jednakowoz, ze moje posty wchodza i sa widoczne dla wszystkich zainteresowanych. No ja niestety nie moge wejsc by odpowiedziec na komentarze, ale niniejszym chcialam podziekowac za wszelkie odezwy, ktore przychodza na mojego gmaila automatycznie po dodaniu. Bo to bardzo mile jest.
Ja lece na targ ptakow i kwiatow (cos takiego tu jest, ale czym to jest, to sie dopiero za jakas godzine okaze, bo mam kilka kilometrow do pokonania, a przeciez nie bede korzystala z autobusu w taki piekny dzien (nie pada wyjatkowo).

Dzieci w koszach

Boszsz, co oni tutaj wyprawiaja z tymi dziecmi!?! Po pierwsze pogloska, jakoby w Chinach polityka jednego dziecka skutkowala malymm przyrostem naturalnym jest tylko czescia skapego wyobrazenia Europekczykow o Chinach. Tu, w Kunming, jest tyle niemowlakow, ze bylyby soba w stanie zapelnic Plac Tienanmen w Pekinie. A nawet utworzylyby na tym placu taka gore niemowlakow. Po drugie: oni wszedzie je zabieraja ze soba! Te dzieci absolutnie sa wszedzie z rodzicami, i w urzedzie, i w stolowce uniwersyteckiej, na lawce w parku, w sklepie z tandeta oraz w autobusie numer 55. Po trzecie - tylko raz widzialam wozek z dzieckiem. Wygladala z niego blond glowka, wiozl to dziecko jakis ryzy piegus, to raczej nie bylo chinskie bejbi. Bo chinskie bejbi jest noszone na plecach. W plecakach. Takich specjalnych, ale nie wiem, czy tym dzieciom jest wygodnie. Mi by nie bylo. Bo strasznie ciasno to na oko wyglada. No ale wewnatrz takiego bogatu kaftowanego nosidla zazwyczaj widzi sie szczesliwe male twarzyczki, wiec malenstwom widocznie to nie przeszkadza. Albo w genach maja umilowanie do scisku, albo wrecz przeciwnie, od dziecinstwa Chinczyk przebywa tak blisko innego czlowieka, to i pozniej moze w takim scisku i tloku spokojhnie egzystowac. No ale te nosidelka to tylko jedna z opcji. Bo widzialam juz malego czlowieka w koszyku w rowerze (takim, co sie go na kierownicy wiesza) oraz w koszyku na plecach (takim do owocow). Oczywiscie nikt sie nie przejmuje, ze ruch uliczny jest szalony, dzieci pruja razem z rodzicami motorowerami i rowerami w tych koszykach nieswiadome tego, ze ich rodzice narazaja je na atrakcje w postaci kontaktu z asfaltem lub, w wersji dramatycznej, maska jakiegos pojazdu czterokolowego lub opnoami.
Ponadto nosi sie dzieci na plecach bez plecakow. Bo Chinczycy opracowali taki dosyc ciekawy sposob noszenia czegos na plecach. Po prostu splataja palce obu dloni za plecami i w tak uwtorzonym nosidelku miesci im sie idealnie pupa niemowlaka. Oczywiscie naga, bo tutaj jest taki patent oszczedzania na pieluchach, ze dzieci w takich specjalnych spioszkach chodza - co dziure na pupie maja. Chce sie takiemu oddac, za przeproszeniem, mocz lub inne, to po prostu to robi. Nikt sie nie przejmuje, problemu nie ma, sensowna sprawa, nieprawdaz? Pogoda sprzyja, bo tu goraco, trzeba korzystac ze sprzyjajacych wrunkow metereologicznych.
Po czwarte: Nigdy, przenigdy nie widzialam faceta z wlasnym dzieckiem. Albo mama sie nim zajmuje, nosi je, karmi i tak dalej, albo dziadek z babcia (widoczek to niezwykle popularny - stary wysuszony staruszek o wygladzie konfucjusza i w uniformie z czasow Mao niesie na pleckach takiego szkraba, ktory jeszcze nawet gugu nie rzekl w zyciu swym).
Ale z drugiej strony, to fajne tu maja podejscie do dzieci. Gadaja do nich jak do starych, zadnego cieciania, no i te nosidelka sprawiaja, ze dzieci sa caly czas z mama. Dobry patent, zreszta obczajony tez przez naszych zachodnich sasiadow z NRD.
No. To tyle o dzieciach... Choc w tym kraju niespodzianek i braku logiki na pewno znajdzie sie jakis godny uwagi element dzieciecego folkloru. Jednkowoz na razie przechodze do innych nurtujacych mnie tematow.

czwartek, 13 września 2007

Zalewajki

Uuuuu teng - kto lubi kabarat Ani Mru Mru ten wie, a jak ktos nie lubi, to moze kontekst sobie skonsumowac dzieki jednej z kilku stron z skeczami kabaretowymi, ktore grzecznie otwieraja sie w jutjubie. Chodzi o chinska restauracje, za Chinczyka oczywiscie robi ten chudy, za normalnego jak zwykle robi ten niechudy. Rozne tam ciekawostki sie odbywaja, ale naczelna role odgrywa wlasnie uuuuu teng.
No i wlasnie odkrylam, ze w Chinskiej Republice Ludowej tez naczelna role odgrywa uuuuuu teng. Co prawda siostra juz mowila, ze jej znajomy, bywalec Dalekiego Wschodu, ciagle o namietnosci skosnych do uuuuu teng wspominal. No ale jakos dziwnym mi sie zdalo, by taki Chinczyk, ktory lubuje sie w jedzeniu i przyrzadzaniu, po prostu sobie niechlujnie zalewal. No ale juz tydzien temu na lotnisku w Szanghaju, tym samym, ktore przyszlo mi obserwowac najpierw podumierajace a potem rodzace sie do zycia, dojrzalam biegnacych do kibelka skosnych, ktorzy niesli ze soba plastikowe miseczki z tajemnicza zawartoscia. Przy drzwiach do kibelka mianowicie znajdowal sie automat do oczyszczania wody ktory wydzielal z siebie, wedle zyczenia, wrzatek, lub wode zimna.I gdy niesli ten swoj towar owi skosni z powrotem me powonienie wyslalo do glowy poufna informacje, ze to najprawdopodobniej nie nic innego jak zalewajka. Ach, ten zapach nie ma sobie rownych. Potwierdzi to kazdy wielbiciel produktow marki Vifon.
Dzisiaj bylam w Jia Le Fu (U nas sie to Carrefour nazywa, ale zdazylam dostrzec, ze tubylcy musza miec wszystko w swoich znaczkach) i tak chodzilam w poszukiwaniu cebuli, jajek oraz bulek, ktore nie bylyby slodkie, i niestety zadnego z tych powszechnie dostepnych w Europie produktow nie udalo mi sie odnalezc posrod ryzu, zywych krewetek i kalamarnic oraz magdalenek. Jednakowoz w zastepstwie natrafilam na specjalny dzial z uuuuuu teng. Dzial ten byl tak samo obszerny, jak dzial z napojami, co moze dowodzic powagi sytuacji. Wszedzie same zalewajki. Albo w miseczkach od razu, albo w folijkach, nieprzebrane ilosci, mnostwo rodzajow. Cena - 1,5 Y. Smieszne. To sobie kupilam.
No i juz podczas eksperymentu polegajacego na zalewaniu zalewajki w domu wrzatkiem dostrzeglam roznice. Vifon sie chowa. Tutejsze uuuuuu teng sa wieksze, zalewac je trzeba w zwiazku z tym wieksza iloscia wody. Torebek w srodku bylo 4. W kazdej najprawdziwsze produkty zapakowane prozniowo, nie jakis proszek. Normalnie: grzybki, kwasna chinska kapusta, warzywka, sos. Na dodatek ja trafilam akurat na makaron ryzowy, ktory uwielbiam. Musze przyznac, ze zalewajka chinska przerosla moje oczekiwania. Byle nie byla produkowana w Radomiu.

Ichnie akademiki

Dzisiaj przechodzilismy obok ichniego akademika. Bardzo fajnie ulokowany jest na terenie boskiego kampusu uniwersyteckiego, z wierzchu calkiem przyzwoity, powiedzialabym, ze w porownaniu do Hanki, Babilonu, a nawet bardzo przeze mnie cenionej Jowity nawet bardzo przyzwoicie to wygladalo. No ale, jak czytelnik sie domysla, musi byc jakas podpucha w tej opowiesci. No i faktycznie - jest. Bo oto podeszlismy blizej akademika, az w parterowe okna pozwolila nam odleglosc wejrzec i co sie okazuje? Brrr sie okazuje. Dwa metalowe pietrowe lozka, te w harcowce w Grodzewie zdecydowanie bardziej zachecajace sa wobec takiego stanu, sciany jak w polskich szpitalach, ponadto okno i drzwi. Folkloru objaw niezaprzeczalny. No i dowiedzialam sie natychmiast od spacerujacych ze mna towarzyszy, ze moze i akademik szalu nie robi, za to jest tani, bo za semestr (a moze i rok)mieszkania w czyms takim placi sie raptem 1200 Y (latwy przelicznik - 1200 Y to 120 E czyli 480 PLN).No moi znajomi za swoje akademiki dla obcokrajowcow tyle placa. Ale za miesiac.
Wyobrazam sobie zycie chinskiego studenta w akademiku... Mysle, ze nie jest to takie barwne jak u nas, bo chyba oni maja wiecej nauki. Wiec wieczorami, gdy juz wszyscy wroca do pokoju bo calym dniu w bibliotece lub w parku kampusu, slychac z kazdej pryczy mamrotanie wykuwanych na pamiec formulek. Bo oni tak lubia sie uczyc. Na glos.

Jak przybylam do stolicy Yunnanu

Tydzien temu dolecialam w koncu do Kunming. Lotnisko w Szanghaju zdazylo mnie juz znieczulic na jakiekolwiek niepowodzenia, wiec na luzaku ruszylam do checkinu, potem na luzaku poszlam pod mój gejt. Tam moje zainteresowanie wzbudzilo dwoch mezczyzn rasy bialej przed trzydziestka w sandalkach sportowych, bojowkach, polarach i ze stelazami, albowiem tego typu mezczyzni zawsze przykuwaja moja uwage, a tym razem trudno bylo ich nie zauwazyc po prostu. Z wygladu zapowiadali sie na Francuzow; wydaje mi sie, ze Francuzi po prostu wszyscy wygladaja na pozytywnie zakreconych, a ci robili na maksa pozytywnie zakrecone wrazenie. Gapilam sie na nich i zastanawialam sie, po coz jada do Kunming i gdzie juz byli. Po opaleniznie i wyplowialych wlosach mozna by wnioskowac, ze w Wietnamie, moze na Tajwanie, a moze zupelnie gdzie indziej. Pomyslalam sobie: ja tez tak chce - jezdzic sobie po swiecie z plecakiem, miec w nim tylko mapy, buty trekingowe, jakies spodnie na zmiane i spiworek. Gsy w koncu panie lotniskowe wpuscily mnie do rekawa prowadzocego na poklad boeinga, ktorym mialam w koncu liniami China Eastern odleciec na the China's West, okazalo sie ze panowie Francuzi tez leca tym samolotem. Zaraz tez okazalo sie ze moi Francuzi nie sa wcale Francuzami, tylko najprawdopodobniej Holendrami, Dunczykami, moze Szwedami, bo jezyk brzmial z germanska, ale niemieckim w zadnej wersji regionalnej nie byl. Przechodzili obok, to slyszalam. Jeden z panow Francuzow niefrancuskich nawet mnie nadepnal przechodzac obok mnie, oczywiscie jak Europejczyk zachowal sie on i zwrocil ku mnie twarz swa i I'm sorry rzekl nawet. I jeszcze sie usmiechnal, rozpoznawszy we mnie istote tej samej proweniencji i powiedzial dodatkowo Hello, ja odpowiedzialam no problem i hello i tak sie do siebie usmiechalismy, on potem poszedl, a ja bylam zalamana, bo w ciagu kilku sekund we Francuzie niefrancuskim, w obiezyswiecie, globtroterze zakochalam sie bez pamieci. I taka mialam wielka nadzieje, ze skoro oni jada do Kunming, ci Francuzi niefrancuscy, to moze sie spotkamy na uniwerku... No ale jak na razie nie spotkalismy sie na uniwerku. Moja wielka milosc zostala zniweczona. Pewnie pojechali gdzies dalej, do Chengdu, a potem do Lhasy, a potem moze do Kazachstanu albo moze do Iranu. ALbo w zupelnie inne miejsce, gdzie spotkalo ich mnostwo przygod.
A lot boeingiem to byla sama rozkosz. Najpierw zapoznalam sie z siedzaca obok Chinka posiadajaca potomstwa sztuki dwie. Czterolatek siedzial przy oknie i mowil slodkim glosikiem slodkie rzeczy, dziecko kilkumiesieczne najwyzej siedzialo mamie na kolanach i bezczelnie sie we mnie wpatrywalo szczerzac ku mnie swoje nie wyposazone w nic dziasla. Chinka chciala do mnie mowic po angielsku, ja chcialam do niej mowic po chinsku, ale ostatecznie skonczylo sie na kilku zdaniach, bo zaczeli puszczac na monitorach filmik o wodowaniu samootu i maskach tlenowych, na co ja zareagowalam szerokim ziewnieciem, a bezzebny maluch dossal sie do sutka swej rodzicielki. Dokladnie, trzeba sie najesc, zanim wpadniemy do Pacyfiku tuz po starcie.
Ja poczulam, ze dawno nie spalam i zasnelam. I spalam sobie blogo dwie godziny, obudzily mnie roznice cisnienia - ladowalismy juz w kunmingu. Na maksa mnie to przerazilo - tak sie bosko spalo, a tu juz mam stawiac czola nowym wyzwaniom? Zaledwie moment pozniej bylam juz z moim bagazem w hali przylotow lotniska w Kunming i czulam, ze zaraz zaczna sie schody.

poniedziałek, 3 września 2007

W przerwie.

Bedzie bez polskich znakow, bo jestem w kafejce internetowej, takim chinskim gigancie na tysiac kompow albo wiecej, nie wiem, nie ogarniam tego nawet wzrokiem, a co dopiero moim ciasnym europejskim umyslem, ktory nigdy dotad nie mial do czynienia z obrobka takiej ilosci danych...
Napisze mam nadzieje obszerniejsza relacje z moich przygod, wzlotow i drzugoczacych upadkow, jak tylko mi net w domu ktos (kto????!!!!????) podlaczy.
Ide.

sobota, 1 września 2007

Mycie zębów.

O nie! Umyłam sobie zęby w tej wodzie z kranu! Mam nadzieję, że nie dostanę teraz żółtej febry. O ja głupia!

Nocka na walizach.

Chciałam sobie w nocy posiedzieć na necie w tej tutaj kafejce, ale okazało się, że ta tutaj kafejka funkcjonuje jedynie do 21. Więc udałam się do poczekalni, by tam wraz z innymi podróżnymi sobie poczekać. Zwaliłam moje bagaże na stertę przed siedzeniem, zdjęłam buciki, i wyciągnęłam kończyny dolne na stercie, by sobie biedne trochę dały upustu. Nie minęło dziesięć minut, a już przysiadła się do mnie Liu Dan. Liu Dan to bardzo sympatyczna osoba mówiąca po angielsku tak jak ja po chińsku. No i sobie porozmawiałyśmy. I znajomość się tak rozwinęła, że aż zawarłyśmy układ o pilnowaniu bagażu, gdy druga osoba śpi bądź udaje się do znajdującej się nieopodal toalety.
Mi nocka upłynęła na szukaniu prądu - wszystko mi się porozładowywało, a tu nigdzie żadnych gniazdek. W końcu znalazłam we wnęce w wc, gdzie zhang langi (karaluszki) spacerowały sobie. Ale te ichnie gniazdka są takie luźne, że mi non stop wtyczka nie stykała i musiałam specjalną konstrukcję z kabla złożyć, by się laptop ładował. ŁAdowałam kwadrans, potem kwadrans słuchałam muzy, potem znowu się rozładował, więc znowu ładowanie i tak w kółko. W końcu zasnęłam, a gdy się obudziłam był już dzień, Liu Dan nie było, a na moich bagażach był liścik od niej... Pożegnanie.

Surwiwal czas zacząć.

Ostatnio o Szanghaju chciałam żem ja była napisać, że jest tu duszno koszmarnie, jakieś 35 stopni i pięćsetprocentowa wilgotność powietrza, ale nie zdążyłam, bo spieszyłam na pokład boeinga mającego mnie zafrunąć do miejscowości Kunming. W moim życiu jeszcze mi się nie zdarzyło zetknąć z takim zatęchłym, lepkim klimatem. Ledwie wyskoczyłam z airbusa świeżutka niczym pączek z rana w tłusty czwartek, gdyż właśnie dwa kwadranse przed lądowaniem zakończyłam oddawać się żmudnej toalecie w miejscu do tego najwyraźniej przeznaczonym, czyli w toalecie, od razu oblał mnie pot nieznanego dotąd i nieprzeczuwalnego rodzaju.
Teraz jednakowoż mam nowe doświadczenia związane z Szanghajem. I niewykluczone, że będę miała jeszcze wiele innych, albowiem nadal tu jestem.
Bo gdy nadbiegłam do gate 32, skąd miałam wynieść się w przestworza dzięki liniom lotniczym Shanghai Airlines nadbiegł do mnie jakiś skośny Pan i rzekł mi, słusznie się domyślając, że to ja jestem tą Europejką nadlatującą z Monachium (poza mną sami skośni i skośne w kolejce do boardingu stali), iż niestety mój bagaż został wyładowany z Lufy, którą leciałam do Szanghaju, ponieważ w Szanghaju nie dokonuje się transferu bagażu na domestic flights. No i generalnie było dwadzieścia minut do odlotu, a koleś odesłał mnie po bagaż. Logiczne, że na tak ogromnym lotnisku jak to nie byłabym już w stanie dobrnąć z moimi tobołkami jeszcze do odprawy bagażowej. No, powiem szczerze, że nerwa załapałam. Ale wstępnie – takiego malutkiego, skromnego nerwiczka. Bo tak sobie tłumaczyłam – linie wpakują mnie za darmo do innego samolotu, muszę tylko wymienić kartę pokładową z powrotem na bilet, a bagaż musi się szybko gdzieś znaleźć, koleś przy gate 32 zresztą powiedział mi, że mam iść do China Eastern Airlines, bo niby u nich jakimś cudem bagaż mój znaleźć się miał.
No i ruszyłam. Shanghai Airlines oddały mi mój bilet i skierowałam się ku China Eastern. No i następnie mój nerwiczek przerodził się w przerażenie (choć – sama siebie nie poznaję – nie histeryczne), ponieważ w China Eastern powiedzieli, że oni nie wiedzą o co chodzi, mam iść do Shanghai Airlines, ci powiedzieli, że mam iść do Lufthansy, Lufthansa była nieczynna, w końcu gdzieś się jakaś lufowa babeczka znalazła i powiedziała mi, że mam iść do punktu odbioru bagażu, tam z kolei nie chcieli mnie wpuścić, bo to jeszcze strefa wolnocłowa była, więć znowu paszport musiałam pokazywać i wizy i srutututu majtki z drutu.
Trwało sobie to wszystko z jakąś godzinę, nie miałam nawet czasu kląć na tego kolesia, który na Ławicy zapewniał mnie, że mój dobytek poleci do Kunming bez mojego świadomego udziału. No i w końcu – bardzo szczęśliwy moment – ujrzałam już z daleka moją czerwoną torbę, obok niej czarną i bardzo miłą panią, której powiedziałam, że 我很高兴!Chciałam ją wręcz całować. Ale się nie dała. Wzięłam jej bagaże me, i pofrunęłam jak na red bullu przed siebie znowu do hali odlotów, by dowiedzieć się, kiedy właściwie mogę polecieć do Kunming.
I dowiedziałam się w Shanghai Airlines, że dzisiaj już nie. A jutro tylko o 19, tym samym lotem co miałam lecieć. No to ja – co? No jak to? Te Chinki załamywały mnie, mówiły jeszcze gorzej po angielsku niż ja, ciągle mnie do kogoś odsyłały. Gdy tak stałam przy kolejnej ladzie kolejnego stanowiska podszedł do mnie ni z tego ni z owego koleś z serwisu lotniska i powiedział, że on mi wszystko załatwi. Wziął ode mnie bilet, podszedł, ciągnąc mnie za sobą, do zupełnie innych linii (China Southern Airlines) i dogadawszy się z paniami w ichniej mowie (nie ukrywam, że zrozumiałam tylko słowo hang kong czyli lot) oddał mi mój bilet już z wklejką, że lecę ich lotem dnia następnego o 11:25. Czyli za 3 i pół godziny od momentu pisania przeze mnie tych słów. Podziękowałam mu, a on mnie jeszcze chciał do hotelu wysyłać, tani mi polecał (ale nie dość tani jak na studentkę z Polski), jak powiedziałam, że nie, to mi pokazał, gdzie najlepiej na lotnisku przenocować (choć chyba nie ma bezpieczniejszego kraju niż Chiny, żadnego męta na lotnisku, żadnej miejscowej odmiany żula, sami uśmiechnięci, dziani Chińczycy jadą sobie do Europy albo do babci gdzieś na drugi koniec kraju. Koleś zaoferował pomoc i taki miły był, że go ściskać poczęłam z desperacji i braku innych ramion do ściskania.
I zaczęła się długa noc. Ale to już w następnym poście.