poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Somewhere in China, odcinek trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI, w którym się staram nie być zwłokami

Obudziłam się z kacem życia i od razu postanowiłam już nigdy tego uczucia nie powtarzać. Nie wnikając w charakterystykę fizjologiczną tego zjawiska muszę zaznaczyć, że nie byłam w stanie pójść wraz z Anią Q. oraz naszymi dobrodziejami na podobno wyśmienity lancz w stylu zachodnim do diabelnie drogiej knajpy o nazwie U.S.B. Coffee. Za to byłam w stanie zmienić pozycję na wertykalną trochę później, by udać się na spotkanie z Pochrzanioną Natalią. Pochrzaniona Natalia, to dziewczyna wynaleziona przez Couch Surfing, u której chciałyśmy nocować, nim zostało nam oświadczone, że mamy już zarezerwowany hotel i nie musimy za niego płacić. Jednak nocować u Pochrzanionej Natalii i tak by się nie dało, bo akurat wybierała się do Pekinu na balety, jednak była w stanie spotkać się z rodaczkami na kawie tuż przed odlotem (co miało miejsce w knajpie MacDonalda przy Jiefangbei). Bo Pochrzaniona Natalia oczywiście jest Polką, inne nacje nie umiałyby tak jawnie pochrzanionym być. Pochrzaniona Natalia mówiła o swoim czterdziestoletnim chińskim bojfrendzie per „mój chłopiec”. Gwiazdą spotkania z PN był jednak pan Hao, który ni z tego ni z owego zawitał do Maca, by oświecić mnie i Anię, że w Chinach jest SNOW-DISASTER i wszystko jest „eingesperrt” (my z panem Hao głównie po niemiecku gadałyśmy), co generalnie oznacza, że śnieg rozwalił całą śródlądową komunikację w kraju środka. W związku z tym nasza skrupulatnie obmyślona, powstała w naszych umysłach po wielokrotnych modyfikacjach trasa tripu przestała mieć rację bytu (Q pamięci: miałyśmy się spotkać w Chongqingu, popłynąć do Yichangu, stamtąd lądem (bus, pociąg?) dostać się do Yueyangu, dalej dojechać do Yichunu, gdzie mieszka chińska koleżanka Ani, by świętować z jej rodziną chiński nowy rok, a następnie miałyśmy się rozjechać). Miast interesować się perypetiami z „chłopcem” Pochrzanionej Natalii, poczęłyśmy się głowić nad kolejną zmianą w naszej wyprawie. Chciałyśmy koniecznie popłynąć statkiem po Jangcy, no ale co robić po wysiadce???? Skoro tylko niebo i rzeki nie są obecnie „eingesperrt” w Chinach, trzeba było właśnie takie możliwości rozważyć. Do Wuhanu płynąć nie chciałyśmy, więc pozostało nam wsiąść w samolot. Jedyne możliwości w porcie lotniczym w Yichangu: Pekin lub Szanghaj. Decyzja? Lecimy obie do Szanghaju. Ania – bo musi stamtąd odebrać mamę, babcię i ich kumpelki, ja – bo nie mam innej możliwości i chcę zobaczyć Szanghaj. Weszłyśmy w szybki kontakt z kultową postacią Aninych opowieści o życiu w Janinie: Anną ze Szwecji, która ostatnio się z Jinanu do Szanghaju przeprowadziła, by zrobić praktykę w tamtejszej szwedzkiej ambasadzie… i już miałyśmy gdzie spać. Pan Hao w tym samym czasie wykonał kilka telefonów i klamka zapadła – nasze bilety z Yichangu do Szanghaju zostały kupione. Wszystko miało miejsce w MacDonaldzie, a ja nadal nie miałam ani grosza na koncie bankowym, o czym na bieżąco byłam informowana z Kunmingu, gdzie Bartek też czekał na swoją kasę.

Po wyjściu z Maca Pochrzaniona Natalia została wsadzona do taksówki na lotnisko, a my zostałyśmy wsadzone do samochodu pana Hao, którym to zostałyśmy zawiezione na drugi brzeg Jangcy. Naprawdę było mi ciężko powstrzymać własny żołądek od wywrócenia się na lewą stronę. Cel wycieczki był następujący: zjedzenie naszego pierwszego słynnego czongcińskiego gorącego kociołka (hot pota, huoguo) w knajpie z widokiem na Jiefangbei i rzekę. Huoguo okazało się nie być jakoś specjalnie przepalające rurę, było ok! Ale największy szał jak dla mnie oczywiście robiły słodycze: ciasteczka z mąki ryżowej smażone w głębokim tłuszczu. Mniam. Herbaty dolewał nam fuwuyuan (kelner) zaopatrzony w czajnik w baaaaaaaaardzo długim dziubkiem.

Po kolacji pojechaliśmy wszyscy do KTV. KTV to jest takie specyficznie chińskie (a może azjatyckie?) karaoke. Wynajmuje się specjalny pokoik dla swoich znajomych, zamawia się jedzenie i picie do tego pokoiku, i jazdaaaaaa, śpiewamy. To był mój pierwszy raz w takiej instytucji rozrywkowej i… szału nie było, bo trzy piosenki na krzyż po angielsku były, w tym jedną tylko znałam. Chinki, które z nami były na kolacji, uległy już alkoholowi, który został przez nie wypity, więc był suchar! Po kilku barytonowych popisach Huanga opuściłyśmy lokal, śmierdząc nadal oparami z gorącego kociołka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz