piątek, 29 lutego 2008

Śnieg

W nocy spadł, jest jeden stopień temperatury, idę się nim pocieszyć, bo do wieczora zniknie.

czwartek, 28 lutego 2008

Taka choroba

Obudziłam się po 15 godzinach snu, przerwanych półgodzinnym rozmyślaniem, czy wstać (bo jak nie wstanę, to prześpię ponad dwanaście godzin, a gdy prześpię ponad dwanaście godzin, to przez cały tak zwany dzień po przebudzeniu będę czuła się tragicznie) lub nie wstać (bo nie chciało mi się wstawać o północy, gdyż nic ciekawego nie dzieje się o północy, gdyż normalni ludzie, z którymi lubię spędzać czas albo już śpią, albo już o spaniu myślą).
Faktycznie rano czułam się tragicznie. Teraz też czuję się tragicznie. W Kunmingu jest chyba zima stulecia, jutro może spaść śnieg, a dzisiaj jest jakieś pięć stopni (max) lub dwa (min). Po przebudzeniu przez godzinę nie wykonywałam żadnych interesujących ani mnie ani czytelnika czynności, bo czułam się tragicznie. Potem wykonałam kilka pożytecznych czynności jak spożycie śniadania (powstrzymując wydalenie tegoż tą samą drogą, którą było aplikowane, ponieważ całość moich wnętrzności - podobnie jak zewnętrzności - buntowała się przed wykonywaniem jakichkolwiek prac), wypicie kawy, potem drugiej, potem trzeciej, potem czwartej, wrzucenie do pralki odzieży w ciemnych kolorach oraz ugotowanie własnego ciała we wrzątku lecącym miłościwie z prysznica. Pomyślałam, że fajnie by było wykonać jakąś gimnastykę, ale ostatecznie zrezygnowałam po pierwszych trzech brzuszkach, tłumacząc sobie, że i tak jestem piękna, a jak nie, to chociaż jestem mądra, co potwierdziło się w rozwiązaniu jednej zagadki typu sudoku.
Pomyślałam, że fajnie byłoby napisać jakiegoś posta na blogu, w którym utrwaliłabym dla siebie i potomnych moje fascynujące (mnie) przeżycia podczas jakiegoś tripu, których wiele ostatnio, ale przypomnienie sobie czegokolwiek nastręczyło mi ogromnych trudności. Napisała do mnie koleżanka, chciała się spotkać, pomyślałam, że fajnie by było, ale powiedziałam jej, że jestem przeraźliwie zajęta i że chętnie spotkam się w bliżej nieokreślonej przyszłości zwanej tradycyjnie w moim przypadku przyszłym tygodniem.
Włączyłam sobie muzykę typu wesoły blues, żeby wprawić się w radosny nastrój. Potem rozpętała się burza a bateria w moim komputerze poinformowała mnie, że jest pusta,więc wyłączyłam tegoż, bo ktoś mi kiedyś naopowiadał takich mrożących w żyłach krew historii, że jak podłączysz kompa do prądu podczas burzy, to możesz skazać go na trwałe kalectwo. Więc koniec z muzyką pogodną.
Gdy skończyła się burza (nota bene pierwsza od pół roku, jaką zdarzyło mi się przeżyć), włączyłam kompa, wpisałam w wyszukiwarkę jedyne przychodzące mi do głowy zdanie: "Chce mi się spać" i znalazłam, że to jest taka choroba, że śpisz do południa a chodzisz spać po północy (wczoraj nie poszłam spać po północy bo ucięłam sobie drzemkę po mega wyczerpującym przejściu 25 km w ciągu sześciu godzin na zimnie, ale drzemka mi się przedłużyła do południa dnia następnego), bo normalny człek odczuwa senność jak się ciemno robi.
Pomyślałam sobie, że dużo traci normalny człowiek, bo gwiazdy są piękne, a praca astronoma byłaby czymś dla mnie.

piątek, 22 lutego 2008

Wild Buffallo!

Dzisiejszy poranek spędziłam na bezmyślnym pogryzaniu zmutowanych nasion słonecznika-giganta i gapieniu się w ekran, na którym wyświetlało się jakieś arcydzieło animowane autorstwa radzieckiego mistrza gatunku Jurija Norsteina. Nie umiem czytać grażdanki, więc mogę podać jedynie substytut tytułu po angielsku, voila, oto i on: Tale of Tales.
I nie wiem o co biega, zdezorientowaniu ulegam, albowiem kolejny raz, w następnym oglądanym filmie, jedną z głównych ról odgrywa zwierzę wielkie a włochate żubr. Czy to może jakiś żubrzany (żubrówkowy) underground przemyca mi jakąś propolską propagandę?
To będzie moja, (post-)nowoczesna wersja patriotyzmu: żubr, trawa z Białowieży, trawowa wódka.

Do tych soków jabłkowych, wódek zielonych
Tęskno mi Panie.

środa, 20 lutego 2008

Alkoholologia filmoznawcza

Oglądam Suzhou River Ye Loua, chiński film o miłości, żeby skonfrontować rzeczywistość z filmowym ukazaniem tych zaułków, po których włóczyłam się bez celu przez tydzień, może osiem dni. W filmie tym jedną z głównych ról odgrywa (werble) polska wódka, bardzo dobra, bardzo znana.... Nie napisali tego na pudełku!
Bez niej wcale nie byłby to film o miłości. Byłby to film o rzece.

Niestety. W Chinach nie ma soku jabłkowego.

wtorek, 19 lutego 2008

Soluszyn

Jeżdżenie stopem jest absolutnie fajne, ja uwielbiam, zwłaszcza na długich trasach. W Chinach na razie zdarzyła mi się podwózka dwukilometrowa, nędzne więc mam doświadczenie tutaj. Po przyjeździe z feralnego wariatkowa, w normalnym czasie będącego całkiem przyjemnym dworcem kolejowym w stolicy Yunnanu, rzuciłam się do mojego atlasu drogowego, by zobaczyć, jak się można dostać do Chongqingu. Trasa nie wyglądała najbardziej sprzyjająco. Pamiętajmy: jesteśmy na Dzikim Zachodzie, gdzie wszędzie gdzie się da, powtykane są pasma gór o wysokości powyżej dwóch kilometrów nad poziomem morza. W których nikomu nie chce budować się tuneli ani mosteczków a la Szwajcaria. Więc z Kunmingu do Chongqingu trzeba jechać na około, przez stolicę prowincji Guizhou - Guiyang. Co automatycznie powoduje, że z ośmiuset kilometrów, które dzieli w linii prostej KM i ChQ, robi się nagle 1300. W Europie największym mym wyczynem stopowym na jeden dzień było coś pod 900 km, tak więc trzeba przewidzieć nocleg w Guiyangu. Co nie jest fajne, bo jak się potem wydostać na autostradę z takiego pięciomilionowego zadupia?

Oczywistym dla mnie było, że stopowanie w Chinach nie będzie takie przyjemne, jak w Europie, gdzie przy autostradach co jakiś czas jest miejsce, w którym można nie tylko zatankować, ale jeszcze zjeść, zrobić zakupy, skorzystać z łazienki i... złapać stopa. Przy chińskiej autostradzie, mimo całego rozmachu, z jakim zrobiona jest sama szosa, jest tylko buda z dystrybutorami. Tam się trzeba będzie ustawiać, ale ból jest taki, że budy z dystrybutorami paliwa nie są zaznaczone w atlasie, więc nie można sobie postoju z góry zaplanować. Jakby co, to chińskie autobany regionów górzystych mają jeszcze takie rewelacyjne wypustki... Po prostu na zakrętach jest też taki ślepy zaułek prowadzący prosto i pod górę, zakończony oponami. Jakby się komuś zapomniało skręcić, to zamiast wpaść do przepaści, rozbija się o mur z opon. W sumie niegłupie, zważywszy na to, że Chińczycy pracują 14 godzin na dobę i pokładają się wszędzie gdzie się da ze zmęczenia, więc może na kierownicy też. No więc w takim zaułku ewentualnie też można się postawić, ale jaka jest gwarancja, że ktoś się zatrzyma na autostradzie (chociaż prawo tego nie zabrania, z tego co widziałam dotychczas)? 

Innym bólem stopowania w Chinach jest to, że szofer oczekuje jakiegoś prezentu w zamian za podwózkę. No i pozostaje jeszcze kwestia języka. Bo to, co my nazywamy ogólnie chińskim, to wcale nie jest jeden język. To, czego ja się uczę, to jest dialekt pekiński, zwany mandaryńskim, z którego władze starają się usilnie zrobić język ogólny. Jednak oprócz chińskiego mandaryńskiego istnieje jeszcze tuzin innych chińskich, które mają się do mandaryńskiego, jak macedoński do polskiego. O ile Chińczyk Chińczyka może jeszcze zrozumieć połowicznie (tak jak ja rozumiem co nieco z oglądanych bez napisów filmów Kusturicy), to ja raczej się nie dogadam, ponieważ nawet mój mandaryński na klęcznik nie zwala).

Tak siedziałam nad tym atlasem, obmyślając logistykę przedsięwzięcia (skąd wziąć kartony na tablice stopowe, jakie słówka, których jeszcze nie znam mogą okazać się przydatne et caetera), gdy zadzwoniła do mnie Ania Q.

Wyznałam jej szczerze, że biletu nima.

Na co Ania rzekła ku mnie, że mam nie wymyślać, tylko się zapakować w jednostkę latającą.

Co było robić, skoro padły takie dyrektywy, to trudno, poszłam kupić bilet na samolot (udało mi się tego dokonać dzięki April. Co prawda w bilecie elektronicznym w kompie tkwiło przekręcone przez nią moje nazwisko, ale koleś z biletowej agencji zapewnił mnie, że "naszym pięknym zagranicznym przyjaciółkom nigdy nie robi się problemów na lotnisku"). Jak to możliwe, że nie było biletów na pociągi a na samolot tak? Już wyjaśniam. W KM pracuje dużo ludzi z ChQ i są to robotnicy, których nie stać na samolot, podobnie jest ze studentami uniwerku. Często taki wyjazd do chaty na święta jest jedynym w roku spotkaniem z rodziną. Nic dziwnego: bilet na pociąg kosztuje ok 170 Y, co stanowi jedną dziesiątą średniego chińskiego wynagrodzenia. Średniego. Są tacy (i to niemało), co zarabiają jeszcze mniej. Bilet na samolot do tego sąsiedniego w gruncie rzeczy miasta kosztuje 2/3 średniej wypłaty.

Z dowodem zakupienia biletu w paszporcie poczułam się mega szczęśliwa! Ponadto: napisało do mnie dwoje ludzi z Couchsurfingu, czy nie mogliby się u mnie przekimać w terminie przed mym odlotem na wielką wyprawę, od razu się zgodziłam, więc kolejne dni zapowiadały się ciekawie. Bardzo ciekawie!!!!

Uf. Po takich adrenalinach nie ma lepszego wspomagacza, niż ciasteczko. Poszłam więc na ciasteczko. A nawet dwa.

poniedziałek, 18 lutego 2008

Ilustracja.

Mojej ukochanej siostrze sie w głowie nie mieści, że kolejki może pilnować policja. No to już wyjaśniam. W Chinach jest to konieczne, ponieważ Chińczycy to naród uwielbiający się pchać. Ale tak brutalnie pchać. Do wszystkich możliwych miejsc. Nawet, gdy mają kartę pokładową, to i tak się pchają do samolotu, uderzając ewentualnych rywali łokciami w wrażliwe miejsca zlokalizowane w okolicach jamu brzusznej.



Obrazek jest autorstwa Chińczyka, przebywającego długo w Europie. Niebieskie: Europejczycy w kolejce. Czerwone: Chińczycy w kolejce.

Po obiedzie.

Obciach, poruta, granda! Olałam czytelnika! Jadłam obiad trzy tygodnie.
Załóżmy, że wcale nie minęły trzy tygodnie, tylko godzinka (przerwa obiadowa) i przystępuję do kontynuacji przedostatniego posta.
No więc generalnie zaczęło się wszystko chrzanić z planem moim, gdy nagle ludzie zaczęli wieszać lampiony na drzewach i odwrócone do góry nogami znaki fu (福) oznaczające szczęście na drzwiach chałup swych. Znaki to były wyraźne, że zbliża się chunjie (春节), czyli mega wielkie święto chińskie... I to właśnie święto chińskie zrobiło chryję w komunikacji krajowej, bo każdy jeden Chińczyk koniecznie chce podczas chunjie siedzieć w domu z najbliższymi i pożerać smakowitości, a następnie wyjść przed ów dom, by odpalić piętnaście kilogramów zakupionych na okazję świąteczną materiałów pirotechnicznych, które zostały przez Chińczyków wynalezione właśnie celem uświetniania chińskich świąt (podczas gdy ileś tam lat później Europejczycy z tego samego surowca wyprodukowali proch strzelniczy, który nic nigdy nie uświetnił, za to wiele zniszczył). A w Chinach powszechne jest oddalenie od rodziny, oni tak już lubią, matka jedzie do Urumczi, ojciec do Szanghaju, a dziecko wychowuje się u dziadków w Chengdu. To taki chiński standard rodzinnego życia. Jako, że samoloty są drogie, wszyscy w jednym okresie rzucili się na bilety kolejowe. Których ilość jest ograniczona, bo primo wszystkie pociągi w Chinach kursują na ogromnych odległościach, przez co większość wagonów to kuszetki, co automatycznie powoduje, że w jednym pociągu mieści się stosunkowo niewielu pasażerów, secundo infrastruktura kolejowa jest w Chinach nędzna, zwłaszcza na Dzikim Zachodzie (a Yunnan i Chongqing są na Dzikim Zachodzie) i kilometrami ciągnie się tylko jeden tor, co powoduje, że pociągi poruszają się wahadłowo, a co za tym idzie, nie może być ich za dużo dziennie na tej samej nitce, by nie było zderzeń czołowych.
No, nie wyglądało to zbyt dobrze, ale przecież nie beznadziejnie... Gdy się ocknęłam w sytuacji takiej, natychmiast poszłam kupować bilet do Chongqingu, bo Ania Q miała już zakupiony bilet lotniczy z tą samą destination od miesięcy i absolutnie nie jest możliwym, byśmy się tam nie spotkały. Pani w kasie mi jednak powiedziała, że bilety są sprzedawane na pięć dni przed dniem wyjazdu i to na dworcu (bo normalnie kupuję bilety w kasie biletowej na mieście). Jakoś nie dowierzałam ani jej, ani mojemu rozumieniu ze słuchu języka chińskiego (zawsze mogłam coś pomylić, kto mnie zna, ten wie, że często mi się myli), więc następnego dnia pojechałam na dworzec (a było to na dwa tygodnie przed umówionym a Anią Q spotkaniem w Chongqingu). Tam w sumie kolejki były, ale nie tragiczne, w kasie znowu mnie spławili, potwierdzając wersję pani z kasy na mieście.
A więc nienerwowo oddawałam się spożywaniu piwa Dali w knajpkach miasta Kunming, aż wreszcie nadszedł dzień ten, gdy należało udać się na dworzec, by bilet na odjeżdżający pięć dni później pociąg do Chongqingu zakupić. Kasy dworcowe standardowo uruchamiane są o 8:30, więc przebiegle wstałam o siódmej (mimo ferii!!!!!) by na dworcu być już o ósmej. No i byłam. O ósmej.
Natychmiast po przybyciu na dworzec dowiedziałam się, że kasy na specjalną okazję Święta Wiosny czynne są od 7:00. Ponadto ujrzałam 50 dodatkowych kas polowych (plus 20 normalnych było, podobnie jak na dworcu głównym w Poznaniu). W kasach tych trzeba było się oczywiście rozeznać, bo każda sprzedawała bilety na pociągi jadące w innym kierunku. Do każdej kasy stali ludzie w nadzorowanej przez policję i wojsko kolejce długości (nie przesadzam) ok. 200 metrów. No nic. Ludzie stoją, stanę i ja, pomyślałam optymistycznie i tak stałam i stałam, do godziny 11:30, by przy kasie zostać obrzuconą wrednym spojrzeniem pani kasjerki informującej mnie, że "biletów do Chongqingu na dwudziestego dziewiątego to już od ósmej nie ma". Tupnęłam na to nóżką, ale nic nie pomogło. Biletów nie było. Już, już bym się rozbeczała, gdy przypomniałam sobie, że przecież to ja jestem tą wymiataczką, która gubi bagaże na lotniskach i spływa to po niej. Więc ruszyłam żwawo do chaty, by zadzwonić do Ani Q i jej powiedzieć, że przyjadę dzień później, bo dzisiaj nie kupiłam biletów, ale kupię na pewno jutro na trzydziestego.
Dzień później nieustraszenie o czwartej wstałam. Godzinę później byłam przed dworcem. To znaczy w okolicy dworca, bo do dworca nie dało się dostać. Widok był tak załamujący, że chciałam stamtąd się jak najszybciej ewakuować. Ale zostałam.
Był ktoś na pielgrzymce papieża? Ja nie, ale tak sobie to wyobrażam. Wojsko, policja i służby cywilne wyznaczyły sektory, w każdym sektorze około 200 oczekujących na dostęp do kolejki. Sektory te ustawione były w zamkniętej na tę okazję głównej arterii komunikacyjnej Kunmingu: ulicy Pekińskiej. W sumie: jakieś pół kilometra zapchanej do bólu ulicy. I ja trafiłam też do jednego z sektorów. Teraz pozostało mi, wraz z tysiącami innych chcących zakupić bilet, czekać na otwarcie kas. O siódmej zaczęło się coś ruszać - znak, że już rozpoczęto sprzedaż. Po jakiś dwóch kolejnych godzinach stania moje kolana czuły się gorzej niż podczas pasterki w mroźnym kościele. Chińczycy już wiedzieli co jest grane, i wyposażyli się zawczasu w plastikowe ryczki, na których siedząc oddawali się swym ulubionym sino-zajęciom: grali w karty, palili śmierdzące chińskie fajki i słuchali swych przenośnych radyjek lub komórek z chińskim popem (bardzo specyficzna muzyka). No ale w końcu mym męczarni (i kolanowych i słuchowych) nastał kres, bo przyszła kolej naszego sektora do ustawienia się w kolejce do kasy.
I tu kolejna ciekawostka. Nim sektor udawał się do kasy, gliny kazały wszystkim ukucnąć. Dla mnie było to jakieś taki poniżające, w końcu kucki to w Chinach pozycja do, za przeproszeniem, wydalania! Miałam ochotę powiedzieć, że nie mogę kucać, bo mam problemy z nogami, ale wyobraźnia moja zaprowadziła mnie do chińskiego aresztu, więc podporządkowałam się.
Potem po pięć osób wstawało i dostawało rozkaz odmarszu do kolejki. Gliniarze każdego walili w łeb, żeby się pospieszył... No i ci ludzie faktycznie się spieszyli: po prostu biegli cwałem przez skrawek wolnej przestrzeni dzielącej nas od kolejek do kas. W końcu przyszła kolej na mnie. Byłam ostatnia z piątki. Wszyscy dostali w tył głowy i już cały swój refleks wytężyłam, by zrobić unik przed wielką żółtą łapą gliniarza w kamizelce kuloodpornej, gdy... Gliniarz odpełzł kawałek. Cudzoziemca nie będzie walił po głowie.
We właściwej kolejce stałam tylko godzinę. Usłyszałam, że nie ma już biletów od siódmej. Wcale się już nie spodziewałam, że bilet kupię, więc po prostu wsiadłam w autobus i pojechałam do domu, by, tym razem, oblukać trasę na stopa do Chongqingu w moim niedawno zakupionym atlasie drogowym Państwa Środka.
Mam nadzieję, że cenzura nie dorwie się do mojego bloga i nie wsadzi mnie do chińskiego gułagu za to, że obrazuję szerokiemu światu, jak wygląda sytuacja przed dworcami kolejowymi w chińskich miastach przed świętami.

W skrzynce

Aaaaa, wróciłam z włóczęgi po Chinach jak do domu, chociaż Kunming to nie Dom, wrażeń mam mnóstwo, przepiszę co nieco z księgi, którą napisalam podczas bycia Gdzie Indziej dla Ani Q, która była tam ze mną, ale nie teraz, bo księga jest u Ani Q, ale już obiecała mi Ania Q zeskanować mi ją skanerem super wypasionym swojego współlokatora, Jasia i podesłać.
W ogóle nie zaglądałam do poczty mej przez ostatnie dnie i dzisiaj właśnie, kwadrans po wejściu do domu odczytałam wszystko, co mi nadesłane zostało (a bagaże nadal stoją w korytarzu, a w nich wszystkie brudne ciuchy, które nie chcą same przespacerować się do łazienki, wleźć do pralki, sypnąć się proszkiem i włączyć zasilania).
Wiela listów, które mnie bulwersują typu:
Droga eM, czemu Cię nie ma, czemu nie piszesz, czemu nie ma Twoich zdjęć???????
Kilka listów typu przeze mnie uwielbianego. Czyli opisy perypetii, życia codziennego w ojczyźnie oraz zwierzenia uczuciowe.
I jeden mail typu spamowego, to znaczy łańcuszkowego. Normalnie nie czytam, wywalam, banuję osobnika, co się mi to wysłać ośmielił. Ale dzisiaj dostałam od mojej przefantastycznej cioteczki, to i włączyłam slajdów pokaz, a tam, jak zwykle, zestaw aforyzmów życiowych, w tym jeden taki oto ciekawy dosyć:
O człowieku dużo świadczy, jak sobie radzi z tymi trzema rzeczami:
1. Deszczowy dzień.
2. Zagubiony bagaż.
3. Splątane łańcuchy z lampkami na choinkę.

Potem mnie tradycyjnie sterroryzował tekst o tym, że jak nie prześlę dalej, to mi sie zamek błyskawiczny zatnie, buty będą za ciasne a rajstopy będą mi zjeżdżać do kolan.
No trudno.
A dzisiaj jest deszczowy dzień.