czwartek, 27 grudnia 2007

Salvador's

Salvador's to knajpa należąca do Chrisa (ależ oczywiście, knajpy w stylu zachodnim należą do ludzi z zachodu), rzekomo jest wystrojona w stylu artysty nazwiskiem Dali (ja nie widzę, nie dostrzegam, nie odczuwam), nie ważne. Wczoraj poszliśmy tam na kolację, w moim przypadku głównym daniem była kawa, więc bardziej zainteresowałam się otoczeniem. A tam przy stoliku opodal zasiadło kilku panów, dwóch rasy białej, trzech rasy żółtej i nuże pogaduchy snuć filozoficzno-egzystencjalne o stanie zdrowia brytyjskiej królowej, polityce ochrony środowiska i temu podobne, a najciekawszym aforyzmem uchwyconym przeze mnie uchem radarowym zdaje się być ten: "Yeah man, the world is hopeless, sex is only a psychological relief!". Egzotyki zajściu dodawała rasta czapeczka na długim czarnym kudle jednego ze skośnych panów (tak, tak, chiński rastafarianiń...), inny zaś na nosie miał okulary w stylu lat osiemdziesiątych (wnioskuję, że w latach osiemdziesiątych taki właśnie był styl, bo czyż sam general Jaruzelski nie nosił podobnych?).
Z drugiej strony do płowowłosej Amerykanki dosiadł się wyjątkowo szpetny przedstawiciel ludności tubylczej (zapytał, czy może usiąść, Amerykanka była wychowana dobrze i miła z aparycji, więc się zgodziła). Wyjął książkę po angielsku i zaczął na głos czytać, a wymowa jego taka była, że mimo decybeli, którymi raczył nawet najodleglejsze kąty knajpy rzekomo z artystą nazwiskiem Dali coś wspólnego mającej, nie można było zrozumieć, o czym słuchowisko traktuje.
Amerykanka uciekła.
Szpetny, straciwszy towarzystwo damskie płowe, przesiadł się do płowego, ale z kolei antypatycznie wyglądającego pana z piwem Dali. I wio, czyta znowu swe powieścidło niewiadomej treści i autorstwa, a ludzkość w bezpośrednim sąsiedztwie (filozoficzna piątka) przekrzykuje go tekstami o beznadziejności świata i psychicznych ulgach. Wobec nieuniknionej zagłady własnych płuc wobec aż pięciu innych par tegoż narządu, szpetny zaniechał w końcu darcia się w niebogłosy i nadstawił swe radary w kierunku reliefów i hołplesów. I coraz bardziej się przybliżał i przybliżał z ryczką swą (a ryczka w stylu Salvadora - malarza była, jasna rzecz), aż zasiadł między panami filozofami, włączając swą nieestetyczną postać w krajobraz bohemy miasta Kunming. Ale bohema nawet tego nie zauważyła, ponieważ zaaferowana była odnalezieniem recepty na miłość.

Tęsknię za Polskim Parobkiem.

środa, 19 grudnia 2007

Podlewanie drzew

Jako, że od pewnego czasu w Kunmingu panuje susza, albowiem chmury dawno tu najdrobniejszej nawet nie widziano (podobnoż to standard w zimie), to nie wiedzieć czemu właśnie dzisiaj na ulice wyjechały polewaczki podlewaczki i z grubej rury zaczęły podlewać po kolei wszystkie drzewa w mieście.
Chińczycy chyba się skapli, co jest największą ozdobą stolicy Yunnanu.

niedziela, 9 grudnia 2007

Truskaweczki

W grudniu w Yunnanie jest sezon na truskawki.
I na ryż.

środa, 5 grudnia 2007

Bo nas jest dużo...

Teatrzyk "Życie" ma zaszczyt wcisnąć Państwu, co następuje.
Zajęcia. Geografia Chin.

Seaton (ku nauczycielce, w języku chińskim): dlaczego Chiny mają tak dużo wód terytorialnych? Przecież w tym miejscu to już powinno być Korei...
Nauczycielka (ku Seatonowi, w języku też chińskim): bo Chińczyków jest dużo, więc musimy mieć więcej morza.
Kurtyna.

niedziela, 2 grudnia 2007

Goście, goście

Jak się na Hospitality Club zacznie wyszukiwać ludzi z Kunmingu, to taka nędza się wyłania po wciśnięciu guziczka search, że aż smutek bierze. Może z dyszka tam nas jest. Przy czym Chińczycy zawsze mają zaznaczone, że u nich nocki spędzić się nie da, co najwyżej mogą po mieście oprowadzić. Wśród tej małej grupiny jest też moja gospoducha klucha (ta sama, co woli euro), którą wykombinowałam właśnie tą drogą, a wraz z nią moje obecne mieszkanie; no i ja jestem też w elitarnym tym gronie.
No i właśnie tą drogą wynaleźli mnie rodacy.
Grzegorz i Gosia to się okazali tacy wariaci być. Spotkałam się z nimi pod dworcem Pi Kej Pi w Kunmingu, pierwszy raz tam byłam, ciekawe miejsce. Chciałam wejść do środka owego dworca, ale niestetyż - wstęp jedynie za okazaniem ważnego biletu na przejazd pociągiem. No trudno, pewnie jeszcze się gdzieś wybiorę pociągiem.
Na samym wstępie znajomości okazało się, że Grzegorz to taki pan, co nie wie, kiedy jego siostra ma ślub, w każdym razie wiedział, że w listopadzie, a to mogło oznaczać, że jutro albo wczoraj ten ślub. Później poszłam po raz pierwszy w życiu kupić bilet na autobus sypialny. Chiński ten wynalazek jeszcze nadal jest mi obcym, natomiast Gosi i Grzesiowi nie, bo właśnie dla nich kupowałam bilet.
Potem udaliśmy się do budy, gdzie baba miała dziesięć pomarańczowych telefonów z pozaklejanymi naklejkami wyświetlaczami, by nie było widać, ile klient wygadał. U babiny zapytałam, czy można rozmowy międzynarodowe wykonywać, bo Grzegorz pragnął zadzwonić do tej swojej siostry mężatki albo jeszcze narzeczonej, żeby się w stanie rzeczy rozeznać. No i właścicielka tego pomarańczowego szmelcu orzekła, że 15 za minutę yuanów to będzie czyniło. Na co Grzegorz powiedział: ale zdzierstwo, to powinno kosztować 3,2 kłajów.

[Nota Bene! W Chinach jest waluta zwana rzenminbi (RMB), czyli ludowa jednostka monetarna (tłumaczenie wolne, me). Ale nazywa się to pospolicie juenem, zaznacza sie owego yuana taką literką Y śmieszną (¥). Ale jeszcze bardziej pospolicie się nazywa tego yuana kłajem. Tak jakby ktoś zamiast złoty mówił kawałek. Bo kuai to dosłownie kawałek. No i jeden taki kuai/yuan/RMB to jest około 40 groszy. A prościej: 10 eurocentów to jest. Koniec przypisu walutowego.]

No to ja powtórzyłam to babsku, pomijając trudne do przetłumaczenia słowo zdzierstwo. A baba powiedziała: okej. No rozumiecie tę logikę? Przed chwilą jakąś hit-cenę wywaliła, a teraz od razu się zgadza na 4,6875 raza mniejszą stawkę? Na o 11,8 kuaia kwotę niższą? Grzegorz więc gadał dziesięć minut, ja w tym czasie dowiedziałam się od Gosi, że oto napotykam na moich idoli absolutnych! Bo przecież zawsze my chcieli być globtroterami, do Mandżurii pojechać na dzikich konikach pojeździć, hej! A tu na oczy me własne, z odległości mikro widzę ludzi, którzy sobie stopem po dzikich stepach zachodniej części Republiki Ludowej jeżdżą i w lepiankach po ludziach mieszkają... Bajka!
Grzegorz skończył rozmowę, idzie płacić, baba mu wciska, że gadał 12 minut, a on stoper włączył i mu wyszło, że dziesięć. Baba przy swoim, a Grzegorz pokazuje jej, że da jej 30 yuanów. I dał jej i sobie poszedł, a na jej utyskiwania ręką machnął był. Baba w końcu zrezygnowana zaśmiała się, wzięła kasę a ja wybałuszyłam oczy na to zjawisko handlowe, które miejsce tu miało i wiedziałam już - idole na maksa! Nie dość, że się oskubać nie dali, to jeszcze zdarli z Chinki dwa yuany!
Podobne akcje cały dzień miejsce miały, a ja oczy wybałuszone do reszty nosiłam już po kieszeniach sweterka.
Ludzie powyżsi nie mieszkali u mnie tylko u niejakiej Laury, dziewczyny z USA. Wynaleźli ją przez Couch Surfing, i wtedy to właśnie o Couch Surfingu po raz pierwszy usłyszałam. No i się zapisałam. No i efekt tego był. Ale o tym to już nie teraz.

Teraz słuchając sobie Babilonu i piosenki o bamboszach poczytam sobie książeczkę.

sobota, 1 grudnia 2007

Obrazek


Obrazek właśnie ilustruje, czym różni się chiński sposób podziwiania cudów natury czy zabytków od ogólnie pojętego sposobu zachodniego. Chińczycy oczywiście na czerwonym, no bo jakim innym?

Nowy obrazek.

Nawiązując do poprzedniego posta - byłam w parku i zaobserwowałam, że mieszkańcy Kunmingu, w przeciwieństwie do mojej ukochanej Katarzyny absolutnie nie mają nic do mew, wręcz mają na ich punkcie coś, co mój tutejszy znajomy nazywa hyziem. No więc hyzia mają na maksa, robią im zdjęcia, jak kto nie ma aparatu, to się po prostu gapi, lub wrzuca im spore kawałki bagietki do tej żbury. Cóż za marnotrawstwo bagietki. W całym Kunmingu z trzy miejsca są, gdzie bagietkę można dostać i są to supermarkety sieci 家乐福, po naszemu Carrefour, a tutaj oto, nad tym właśnie bajorem zatęchłym, co rusz budkę z bagietkami się napotyka, a na bagietkach jest folijka, a na folijce ewidentnie, że dla ptaków się to zdaje wyłącznie. Bo jak na Chińczyka-ludzia, to pieczywo to jest za słone. W tutejszych piekarniach wypieka się nawet minipizzę słodszą od drożdżowca ze śliwkami mej własnej roboty. No ale ja głodna byłam, to sobie kupiłam taką dla ptaków bagietkę i spożyłam, a co tam. Sensację wzbudzałam. No ale ja już i tak wzbudzam sensację swoją najnowszą fryzurą (czasem tylko ktoś mnie zapytuje, jakiego rodzaju mam nowotwór), więc za bardzo mną to nie poruszyło.
Oprócz gapienia się na mewy za pomocą aparatu lub, czasem, za pomocą oczu, Chińczycy jeszcze straszyli te ptaki, żeby raczyły podnieść swe kupry znad tafli wody, wywołując dość ciekawy efekt. Gdyby jeszcze przy zrywaniu się do lotu każdy z tych ptaków nie zostawiał części spożytych uprzednio bagietek gdzieś pod sobą, miałoby to nawet walory wybitnie estetyczne.
W parku zaczepiło mnie dwóch młodzianów chińskiej narodowości (chociaż niekoniecznie, ponieważ, jak się potem okazało, studiują na University of Nationalities), którzy najpierw chcieli, bym im zrobiła zdjęcie, potem chcieli sobie ze mną robić zdjęcia, a następnie już chcieli mój numer telefonu. Albwiem chcieliby improve their english. Ze mną improve? Super! Dałam im więc mój adres e-mail (albowiem, jak wiadomo, my mobile has been stolen, i tak dalej). No i na razie nie napisali nic, a obiecali. Nie wiem, czy mam to traktować jako świadectwo chińskiej niesłowności, czy może jako świadectwo niechińskiej niesłowności (bo w końcu studenci Uniwersytetu Narodowości, co w praktyce oznacza w Chinach mniejszości narodowe - w Yunnanie jest ich chyba z 30). No i jeszcze mogą się odezwać. Bo przecież mogą nie mieć Internetu w tym swoim akademiku. To znaczy jak mieszkają w akademiku to na pewno nie mają Internetu. Muszę kiedyś sfotografować chińskie akademiki i wrzucić na pikasę.
A tymczasem wrzuciłam zdjęcia ptaszorów, których moja ukochana Katarzyna nienawidzi.

Przylot do ciepłych krajów

Podobno nad jezioro Cuihu zleciała się jakaś fauna. W sumię ciekawie byłoby zobaczyć całe stado kaczek, które właśnie doleciało do swojego celu i ląduje po raz pierwszy w tym roku na obleśnie brudnych wodach Cuihu. No i chyba idzie spać od razu, bo taka podróż męcząca jest. No chyba, że przyleciały z sąsiedniej wioski. Jest zima, a one przyleciały, więc wnioskuję, że jestem w ciepłych krajach, bo przecież zawsze się mówiło, że te nasze ptaszyska to do ciepłych krajów wylatują.
Jednakowoż nie mieszkam wcale w ciepłych krajach, tu jest zimno! Czasami w nocy jest zimno okropnie.
Ale już mam patent na podgrzewanie legowiska.
Bierze się łoka, bierze się patelnię teflonową, wlewa się do nich wodę i stawia się na gazie. I gotuje się tę wodę tak długo, aż nie zniknie, dzięki czemu łok jak i patelnia nagrzewają się. Następnie bierze się łoka jak i patelnie i wkłada do łóżka, przykrywająć kocami, pierzynami i wszystkim tym, co może ciepełko patelniano-łokowe w łóżku zatrzymać. Odczekujemy pięć minut, tupocząc z zimna tuż obok łóżka, po czym wyjmujemy garnki a w ich miejsce umieszczamy siebie. Voila! Jest cieplutko, milutko, i można pokusić się o zdjęcie grubych swetrów i spanie w podkoszulce.
Przy okazji poczyniłam obserwację następującą: łok o wiele szybciej traci swe właściwości grzewcze niż teflonowa patelnia. Teflonowa patelnie i godzinę ciepła pozostanie. Więc jak już się leży w łóżeczku to można wykorzystać ją do grzania zmarzniętych od ówczesnego tupotania stópek.
A ja zaraz wybywam na obserwacje ornitologiczne.
Do widzenia.

Reklama

Chciałabym tu zareklamować dwie organizacje, może ktoś wstąpi, jak napiszę, o co biega? Tak więc jast taka organizacja Hospitality Club. Jak się jest w drodze, i nie ma się noclegu, a jest się szczęśliwym członkiem elitarnego klubu, to można skoczyć gdzieś na necik, wskoczyć na stronkę HC i znaleźć kogoś, kto akurat w okolicy mógłby nas przenocować. No i od drugiego końca patyka wygląda to tak, że ktoś jest w drodze, nie ma noclegu, a jest akurat szczęśliwym członkiem elitarnego klubu, idzie do kafejki internetowej (if any) i wyszukuje akurat nas i dzwoni do nas lub pisze, czy możemy go przenocować. I my oczywiście zgadzamy się, bo hospitality i tak dalej. A poza hospitality i tak dalej jeszcze jest oczywiście ciekawość, bo takie osoby on the road to nieprzeciętne są.
No a druga organizacja nazywa się Couch Surfing i o to samo w niej chodzi. Jest ludź na drodze i chce spać, pisze, dzwoni, jak się da i my go gościmy względnie odwrotnie.
Idee ładne, zwłaszcza, jak się jest choć w tak niewielkim stopniu rozlazłym jak ja. Bo są ludzie, którzy rozłażą się o wiele dalej i zdecydowanie bardziej ambitnie.
A robię taką reklamę, ponieważ ostatnio mój żywot kręci się jakoś dziwnie ciągle wśród ludzi z HC i CS. I o tym napiszę może next time.

piątek, 30 listopada 2007

Oh.

Wara od Sigur Ros! Tylko nie pod tramwaj! No dobra już no, odwieszam zawieszenie. Wczoraj zawiesiłam bo zimno było, palce mi zamarzały i doszłam do wniosku strasznego a ponurego, że celem zachowania żywotności tych tak potrzebnych wypustków na ciele, nie mogę już nic pisać na kompie. Bo ja nie mam ogrzewania. A na zewnątrz dzisiaj czwóreczka Celsjuszowa. Mówcie mi od dzisiaj "Siny paznokć". Bo przecież w obliczu zagrożenia tak strasznego, jakim jest wieczyste wyłączenie muzyczki Sigurów oraz pójście pod tramwaj (acz zawsze istnieje jeszcze opcja, że ktoś, kto groził pójściem pod tramwaj pracuje w zajezdni, gdzie naprawia podwozia ósemkom i czternastkom) będę musiała zaraz wysmażyć jakiegoś posta. Choleraż.
Gospoda.

czwartek, 29 listopada 2007

Papa

Zjawisko owo, jakim jest blog mój, jako nieużyteczne zupełnie, zawiesza swoją bytność na razie.
Gospodyni.

czwartek, 22 listopada 2007

Rumcajs abo Janosik w stylu wschodnim

Pytanie do koleżanki o imieniu April: Czy na te góry dookoła Kunmingu, to można się wdrapywać?
Odpowiedź April: Można, jasne, ale to niebezpieczne.
Kolejne pytanie: nie ma ścieżek?
Odpowiedź April: Nie chodzi o to. W górach są rozbójnicy.
Nie mam więcej pytań.

wtorek, 20 listopada 2007

Największe osiągnięcie intelektualne

Wyzwanie dla prawdziwej intelektualistki lub prawdziwego intelektualisty: przeczytać Ulissesa po chińsku. Szczyt abstrakcji.

Aaaaa! A!

Zaspałam!!! No znowu! Ja nie rozumiem, dlaczego dźwięk budzika zawsze wklejam do mojego aktualnego snu zamiast wyświetlić w nim napisy końcowe. Może dźwięk dzwonka muszę zmienić ze swingle singersów na jakiś bardziej przerażający - może muzyka z Władcy Pierścieni, jakaś bitwa, jakieś nazgule i inne paskudy.
Śni się fajnie, bo fabuła się toczy od tak, sama z siebie, a w tutejszym wymiarze fabułę muszę nakręcać ja, a na dodatek ostatnio tak nekręcam nieudolnie, że jakbym miała widzem filmu na kanwie mej nakręconego być, to bym chyba wyszła porozmawiać z bileciarzem kinowym.
Na dodatek ciągle się spóźniam na zajęcia!
No ładna fabuła!

sobota, 17 listopada 2007

Perypetie Marty eS.

Moja gospodyni.

Moja gospodyni, właścicielka mieszkania to osoba światowa. Poznałam ją przez organizację gościnności, nie wspomnę nazwiska tejże organizacji w oryginale z uwagi na cenzurę, która po polsku może nie tak dobrze jak po angielsku. Owa pani bez wahania zaproponowała mi mieszkanie u niej. Sama akurat przebywała w Niemczech na jakiś praktykach. Mówi w obcych językach. No i mieszkanie ma wybitnie europejskie. I to tak ładnie europejskie – czyli nie niemieckie. Jak się okazało później – przy szukaniu mieszkania dla kolegi Bartka – jesteśmy posiadaczami jedynego na kilka(naście) tysięcy mieszkań w KM (skrót dla Kunmingu, ostrzegam na przyszłość) sedesu w stylu starokontynentalnym, oraz wanny, co jest dla Chińczyków chyba zupełną już egzotyką.

Może na marginesie opowieści o mojej gospodyni zobrazuję trochę taki typowy chiński kibel. Bo to jest, jak dla mnie - osoby mało światowej i po raz pierwszy poza Europą przebywającej – eksponat folklorystyczny. To trzeba upamiętnić, bo jeszcze im przyjdzie do głowy za kilka lat przejść na zachodni styl pomieszczeń higienicznych i wtedy kolejny unikalny element Han-kultury, tak samo jak to się dzieje powoli z wierzeniami, starociami architektonicznymi i ubiorami, zostanie unicestwiony.

Typowy chiński kibel.

Pomieszczenie o powierzchni jednego metra kwadratowego (sic! 100 dm2, 10000 cm2!) jest niebywale wręcz napakowane różnymi funkcjami, gdyż na tak małej powierzchni mieści się co następuje:

  1. toaleta typu Małysz; niektórzy dostrzegają niebywałe zalety takiej toalety, gdyż pozycja Małyszowa podobno bardziej sprzyja udrażnianiu dróg. Wcale nie oddechowych. Standardowy Chińczyk płci męskiej ma do perfekcji opanowaną pozycję w kucki i korzysta z niej zawsze wtedy, gdy nie chce mu się stać, a akurat nie ma ławeczki. Tożto nie dziw, że im tak wygodnie, skoro to jako spoczynkową pozycję traktują. U nas pozycją spoczynkową jest siedzenie i służą do tego dwa skupiska mięśni zwane razem bardzo adekwatnie.
  2. Około dwóch metrów nad wyżej wspomnianą dziurą wisi sobie słuchawka od prysznica.
  3. Nad słuchawką od prysznica wisi bojler na wypadek, gdyby nie było słońca. Bo jak jest słońce, to każdy Chińczyk pobiera wodę z bojlera na dachu, który połączony jest z solarem. Świetny wynalazek, świetny chiński zwyczaj.
  4. Jak można się domyślić, w owym kiblo-prysznicu nie ma już nic więcej, ponieważ się zdecydowanie by nie mieściło w nim nic więcej. Tak więc nad rozkoszne wygrzewanie się w wannie z lekturą to czasopisma, to znowu powieści, czy też nad posiedzenie z lekturą programu telewizyjnego, jak również nad strojenie głupich min do lustra przy myciu zębów czy goleniu Chińczycy przedkładają oszczędność powierzchni. Przecież w to miejsce można wstawić kino domowe, nieprawdaż.

Wróćmy jednak do właścicielki mojego mieszkania, które ma tak wielką toaletę, że mieści się w niej wanna, muszla klozetowa, umywalka, lustro i pralka świętej pamięci firmy Siemens i tejże formy bojler grzejący wodę, gdy nie ma słońca. A zwłaszcza wróćmy do światowości owej dziewczyny.

Ostatnio pisałam do niej w sprawie ewentualnego nocowania członków organizacji gościnnych i innych takich gości nie gości, bo nie chciałam jakoś bez jej zgody w nie moje progi ludzi zaciągać. No i przy okazji tego maila wywiązała się rozmowa na googlowym czacie.

Dowiedziałam się, że pani, o której się tu pisze, dostała przed nos nowy kontrakt z tą pekińską firmą, w której pracuje, bardzo korzystny, a ona lubi tę pracę, więc chyba nie wróci jeszcze do KM, tylko posiedzi z rok jeszcze w Pekinie. No i w związku z tym, jak kiedyś tam przyjedzie do KM, to czy mogłabym ja, Marta, zapłacić jej za mieszkanie wszystko. Ja mówię, że dopsz, i się upewniłam, czy mówimy o 5000 Yuanów. Na co otrzymałam odpowiedź następującą:

***: Nieeee! 500 Euro.

Marta: No czyli 5000 Yuanów.

***: Ale ja nie chcę yuanów, ja chcę euro! 500 Euro.

Marta: No ale ja nie mam euro. Ani jednego jurka nie mam.

***: No ale jak to?

Marta: No skąd mam mieć?

***: No z domu. Przecież musiałaś przywieźć jakieś pieniądze z Polski.

Marta: Ale dolary czy złotówki?

***: No euro!!!!!!!!!

Marta: Ale my nie mamy euro.

***: Nie macie euro? To gdzie jest Polska? To nie jest w Europie?

Marta: Jest, ale my nie mamy euro, mamy złotówki. A ja mam dolary. Bo mi ambasada w dolarach stypendium wypłaca.

***: Umawiałyśmy się na euro jeszcze zanim przyjechałaś do Chin. Mogłaś wziąć jakieś euro z Europy.

Marta: No ale ja myślałam, że równowartość euro też może być. Bo po co komu w Chinach euro.

***: Ale ja chcę mieć euro, by mieć, jak będę jechała do Europy. Załatw to.

No cóż, pozostało mi wyrazić nadzieję, że jakoś skombinuję to 500 Euro, by nie zostawć wyeksmitowaną z moich sympatycznych włości (ah, ta wanna w słotne wieczory!), ale tak naprawdę czarno to widzę. I możliwe, że nie wiecie czemu to takie tragiczne jest. Więc poniżej jest tłumaczenie, ale proszę czytać uważnie ze zrozumieniem, bo to zawiłe.

Wymiana waluty w Chińskiej Republice Ludowej.

W Chinach walutę wymienia się w banku. Inne metody są nielegalne. Jak coś jest nielegalne, to oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto postąpi wbrew przepisom. Tak więc pod największymi oddziałami banków w najbardziej turystycznych okolicach miasta KM kręcą się ludziki, którzy zaczepiają tylko białych by szepnąć im w pierś (bo tylko do niej sięgają) „ekczejncz, ekczejncz”.

Tak więc będąc w posiadaniu bezużytecznych w tym kraju dolarów, na dodatek coraz mniej wartych (stanu intelektu polskich dostojników państwowych, którym podobało się wymyślić, że będziemy dostawać stypę w USD nie będę komentowała) udaję się do Banku Chińskiego, gdzie godzinę stoję w kolejce (O thank you Lord, że wszędzie są maszyny do generowania numerków! Przynajmniej można iść na pączka do pobliskiego Donutsa w czasie, gdy chińscy petenci próbują ogarnąć swoimi umysłami, co się dzieje z ich pieniędzmi). Gdy nadchodzi moja pora, podchodzę do okienka, wypełniam mnóstwo papierów, pokazuję paszport, pan lub pani ogląda moje wizy bardzo dokładnie, porównuje zdjęcie z tym, co widzi za szybką, oddaje dokumenty przeze mnie podpisane i paszport kierownikowi zmiany, ten pisze coś w komputerze i uczonych księgach, oddaje kasjerowi ten majdan, który przelicza pieniądze ręcznie oraz przy użyciu maszyny, by ponownie znowu przeliczyć ręcznie, no i w końcu następuje wymiana środków w USD na środki w RMB (renminbi, chiński odpowiednik PLN) i odchodzę, zamknąwszy uprzednio wszystko na klucz w plecaku oraz wcisnąwszy przy kasie guziczek, że jestem usatysfakcjonowana obsługą.

Razem z pieniędzmi w RMB i paszportem dostaję jednakowoż jeszcze coś i tutaj werble, proszę się skupić, ważna sprawa! Mianowicie dostaję świstek o nazwie EXCHANGE MEMO i tylko z tym papierkiem mogę kiedykolwiek wymienić RMB na USD w identycznej ilości, jak to przed momentem uczyniłam w drugą stronę. Bo Państwo Chińskie tylko „wypożycza” mi RMB, albo raczej ja „wypożyczam” im USD, jak okażę świstek i odpowiedni zastaw w RMB, to dostanę je z powrotem.

No i teraz zagwozdka mam nadzieję się rozjaśniła. Jak mam zdobyć euro w tym kraju, skoro nie mam świstka, że uprzednio wymieniłam EUR na USD lub RMB (tylko taką walutą dysponuję)? I teraz też można zrozumieć, czemu tej szalonej właścicielce mieszkania zależy na tych jurkach. Bo sama nie ma papiura i też wymienić nie może, a w Niemczech czy gdzieś w Europie diabelnie trudno jest wymienić yuana na jurka.

Pozostaje mi chyba skorzystać z dobroci cinkciarzy, lub samej stanąć pod Bank of China i proponować Europejczykom wymianę. Albo zapytać na Hospitality Club albo na forum Go-Kunming, czy ktoś jurków nie ma/przywieźć by nie mógł w zamian za nocleg (w przypadku HC).

Tak więc gdy ktoś jest światowy, to nie zawsze jest dobrze. Może ma wannę, ale też chce jurki. Które zdecydowanie są tu dobrem deficytowym.


*Wszystko jest zmyślone, a ewentualne podobieństwo do prawdziwych postaci czy wydarzeń niezamierzone...

czwartek, 15 listopada 2007

Meteo-szajba.


Ale dół. Ja jestem prawie pewna, że to od pogody. Bo jesień idzie. Już nie jest 20 stopni tylko 18. Liście żółkną. O kant pośladka rozbić to wszystko. Obrazek zapodaję kolegi Chińczyka, co taki mądry był. Taaa, uśmiechajcie się. Chinole!
(Rasistka doraźna na dzisiaj)

Dobranoc.

Telegraf.
Przyjechało dwóch Polaków - Gosia i Grzesio. Stop.
Na Hospitality Club mnie wynaleźli i dzięki tejże sprytnej instytucji internetowej spędziliśmy razem dwa dni. Stop.
Gosia i Grzesio jadą z Kirgistanu do Belgii. Przez Chiny (tu ja się pojawiam w ich życiorysach), Laos, Kambodżę, Tajlandię, Indie, Pakistan, Iran, Turcję (istnieje też wizja alternatywna azersko-gruzińska) i tak dalej. Tak dalej jest nudne. A więc stop.
Ale ja jestem o wiele bardziej nudna. Ale dół. Stop, stop, stop!!!!!!!!!!!!
Więc by sobie wynagrodzić nudność swą udałam się do koleżanki niosąc jej pomelo w prezencie. I na drodze tej do koleżanki droga została mi zagrodzona przez Chinkę o typowo chińskim imieniu Mandy. Stop.
Mandy płacząc powiedziała, że muszę jej pomóc, albowiem ona szuka nauczyciela angielskiego na uczelni wyższej. I musi na jutro znaleźć. Ale po kilku zdaniach zamienionych ze mną w tej mowie (I am not 清楚,if 我可以teach students...) popadła w ciężką depresję, że jednak nie udało jej się znaleźć odpowiedniego nauczyciela. Stop.
To ją zaprowadziłam do ludzi, którzy nie mieszają języków. I załatwiłam koledze robotę wysoce rentowną. Stop.
Ale dół.
Stop.
Stop.
No to zaczęłam szukać jakiejś roboty, w której ja bym mogła bogactwo osiągnąć. No i tak znalazłam przypadkiem anonsujące się dziewczę chińskie, które chciałoby się uczyć niemieckiego w zamian za chiński. I poszłam na spotkanie. Stop.
Nauczanie języka niemieckiego Chińczyka napotyka na poważne trudności. Bo Schrank to nie to samo co schlank. Stop.
No i okazało się, iż mój chiński do dupy jest, moja nowa koleżanka (0 typowo chińskim imieniu April) usiłowała nauczyć mnie wymowy tego i tamtego, ale nic i w ogóle dół. Stop. Stop.
I jesień idzie.
I zupa jest za słona. To znaczy za ostra. I dolina!
Kropka, kreska, przecinek, koniec!

niedziela, 11 listopada 2007

W niedzielne popołudnie na ulicach

W niebieskim kwadraciku - rzeczywistość europejska, w czerwonym - chińska, a ilustracja prezentuje to, co się dzieje na ulicach w weekendy. Nic dodać, nic ująć. Zwłaszcza, jeżeli się założy, że niebieskie, to terytorium NRD/RFN.

sobota, 10 listopada 2007

Ja.


Niebieskie - Europa i pochodne. Czerwone - Chiny. Chińczyk studiujący w Niemczech to namalował był.
Zdjęcia wyjęłam ze stronki http://bambusowylas.blog.polityka.pl/, oświadczam, że nie jestem autorką i że wykorzystuję tylko do celów ludycznych.

Pytanie dnia

Czy wmieszczę się w chińskie majtki rozmiar M?

Incredible

Mnóstwo Chińczyków myśli, że wszędzie poza Chinami językiem urzędowym jest angielski.
Zdziwienie Feja na moje sprostowanie, że bynajmniej - bezcenne.
A w świątyni lub w innym miejscu szepcza do siebie teatralnie: meiguoren, co oznacza mieszkanca Ameryki.
I podchodzą w sklepie, banku, restauracji i pytają: mei ai hei pi yu?
Ja na to - czy mógłby Pan po polsku mówić, bo nie czaję o co Panu biega?

piątek, 9 listopada 2007

Made in China.

Dolar idzie na łeb na szyję.
Ale nie o tym będzie.
Po dwóch miesiącach oględzin wreszcie postanowiłam dokonać bardzo ważnego zakupu. Never stop exploring!
Ale nie o tym będzie.
Przechadzając się po sklepie muzycznym z płytami spotkałam zapoznanego na planie serialu płowego Izraelczyka, którego imię pozostaje dla mnie nadal zagadką, i zgadaliśmy się na temat muzy i absolutnie uwielbiamy tę samą muzę, czyli wszystkie płyty występujące w tym sklepie. Staliśmy tak przy półkach i rozprawialiśmy o solowych projektach muzyków The Car Is On Fire, podróbie Aira, ilości płyt the Cure występujących w naszych domowych zasobach i umówiliśmy się na poniedziałek na podmiankę muzyczną.
Ale nie o tym, ach nie o tym chcę pisać.

Po wyjściu ze sklepu muzycznego przechadzałam się i patrzę, a tam sklep typu butik z rozkosznymi na pierwszy rzut oka gadżetami. Więc weszłam. I od razu zakochałam się w czapeczce, która po przymiarce okazała się być stworzona dla mnie. Niby nic takiego, czapeczka czarna z dzianiny, ale ja ostatnio właśnie polowałam na czarną czapeczkę z dzianiny, by przyłączyć się do Willowego teamu. Bo Will ma czapeczkę czarną w ten deseń i gdy mi ją wciągnął na głowę, uznaliśmy, że to jest to. Tak, zdecydowanie to! Więc kupiłam czapeczkę, zachwycona nią i w ogóle we wspaniałym humorze byłam, tania czapeczka była!
I oto nadeszłam do domu mego po południu w piękny dzień piątek, objuczona wielkim pomelo (a wiecie co to pomelo?), napojem typu sok pomarańczowy z miąższem, ciastkami o nazwie sachima, które uwielbiam, ale których składu czy smaku niestety nie potrafię sprecyzować (no, przepraszam, no) oraz z moim wiekopomnym i wychuchanym, wymarzonym zakupem (never stop exploring!!!) i ową czapeczką i po odzieniu się w ukochany prezent dla siebie samej z okazji urodzin, które przecież kiedyś tam mam (never i tak dalej! Po stokroć never i tak dalej!) doszło do wkładania również czapeczki. No i co?

No i się okazało, że czapeczka wadę ma i to mega, mianowicie jest jakoś tak zrobiona, że się pruje i to jest jej, niestety, przeznaczenie, bo musi się pruć w takim stanie rzeczy, którego może nie będę precyzować, bo się nie znam na drutach, szydełkach i iglicach. Ale opcja oddania czapeczki zdecydowanie odpadała, bo czapeczka już pokochana została, a poza tym czy się oddaje psa, jak się go raz wzięło, choćby wnosił błoto i szczekał na sąsiadów? Nie! Może dla czytelnika czapka to nie pies, ale dla mnie właśnie ona jest pies, Azor ma na imię ta czapka teraz i basta!
Więc ja od popołudnia późnego do wieczora oczko po oczku uciekającym psu memu zastępczemu łapałam, i nadal wszystkich oczek nie złapałam. Jednakowoż, jak głosi pieśń ludowa, nie chodzi o to, aby gonić króliczka, ale by gonić go 嘛 (to obok to jest ma i może znak jest niezrozumiały, lecz musi tu być [嘛 znowu musi być użyte, bo musi, bo to Nosowskiej jest powiedzonko]).
I tak mnie teraz wkręca to łapanie tych oczek, że zaczynam to uwielbiać i podczas tej czynności tak wiele tematów przewija mi się między prawym a lewym uchem, że aż sobie się dziwię.
I co ciekawe - wydaje mi się, że te oczka są płci żeńskiej.
Chyba pójdę już spać.

PS. Jak się 嘛 używa, to to o erudycji świadczy.
Ma, ma, ma, a nawet Mama.

Słońce wyłazi ślamazarnie

Dzień dobry. Mówię dzień dobry, bo jest godzina 7:17, a Polsce jaka jest godzina, trudno ustalić, nie mam bowiem mózgu. On się jeszcze nie obudził. Wstałam sobie o szóstej rano, by napisać 日记, zwane rzygami, to jest chińska wersja pamiętniczka. Ale nie dam czytać Małej Dzikiej Śliwce (o której jeszcze napiszę jak mi się będzie chciało - jak nie, to już trudno) o moich intymnych doświadczeniach, niech sobie serial włączy, w końcu lubi seriale oraz zdarza jej się zatęsknić do boskich chińskich aktorów - bożyszczy, sama nam mówiła przy okazji naszych wyznań (wymuszonych) na forum grupy na temat naszych wiekopomnych ról w superprodukcji chińskiej. O której jeszcze napiszę, jak mi się będzie chciało. A jak nie - no trudno.
Więc nie napisałam rzygów, po chińsku rzydzi, tylko uruchomiłam sobie muzykę Wilco, i obejrzałam w piętnaście minut wszystkie filmy, jakie miałam, bardzo lubię tak sobie poprzeskakiwać i to od końca i obejrzeć tylko niektóre kadry. I sobie poprzeskakiwałam, dochodząc do wniosku (ponownie), że Screamin' Jay Hawkins mnie przeraża, Audrey Tautou jest bardzo sympatyczna, Tom Waits przypomina mi znajomego, a Cartmana i Kennego nie jestem w stanie zrozumieć. I w tenże sposób zrobiła się godzina, w której to magicznej godzinie słońce ociężale wytoczyło swe brzuszysko na nieboskłon, pozorując świecenie. I w tejże magicznej godzinie ja muszę wymienić jeden set bardzo ciepłych ciuchów na inny set jeszcze cieplejszych ciuchów, co będzie wymagało włączenia maszynerii myślenia.
Czy już pisałam, że Mała Dzika Śliwka (o której napiszę jeszcze, bądź też o której już nie napiszę) wkleiła mi wczoraj do rzygowego zeszyciku naklejki kolorowe wypukłe wielkości drugiego końca ołówka, a w to w nagrodę za to, iż użyłam w mojej wypowiedzi na temat kradzieży portfela i telefonu świeżo wyuczonych konstrukcji o wyższym stopniu zaawansowania? Nie pisałam? No to jak mi się będzie chciało, to jasna sprawa - jeszcze o tym napiszę, a jeżeli nie znajdę w sobie nastroju, to sprawa oczywista - nie napiszę.
Życzę wszystkim miłego dnia lub miłej nocy, opcja do wyboru.

piątek, 2 listopada 2007

Prawdziwe życie - odcinek drugi.

Prawdziwe życie studenckie polegające na nieustannych utarczkach z losem, który usiłuje mnie uczynić dojrzałą poprzez fundowanie mi coraz to nowych doświadczeń wszelkiego rodzaju, zostało na chwilę przerwane, albowiem miałam sesję. Egzaminacyjną. Trzy egzaminy: gadanie, słuchanie i główkowanie (bo ostatni egzamin to były takie szachy, taka trochę kostka rubika, taka szarada, trochę zgaduj-zgadula, ale generalnie wyzwanie dla intelektu, jakie najbardziej lubię). Wyniki już są, i, co nikogo nie dziwi, Koreańczycy byli lepsi. Postanowiłam również tym razem nie dostawać ataku histerii z powodu nie najlepszego wyniku egzaminu i w ogóle przestać się już interesować egzaminami, a przejść do tego, co się dzieje. Nie będę się rozwodzić na temat kradzieży dokonanej na moim plecaku, pominę fakt tryskającej w toalecie nieujarzmionej wody, o dziewczynie francuskiej narodowości, którą odwieziono samolotem do szpitala w Szanghaju, z powodu braku w mieście Kunming odpowiedniego oddziału w szpitalu psychiatrycznym też pisać nie będę, bo wszystkie te fakty jakoby przebrzmiały.
Za to pragnę napisać o czymś innym, mianowicie o smalcu.

Smalec tudzież boczek.
Wczoraj udałam sie wieczorkiem do znajomych i przyjaciół, by pokazać im arcydzieło sztuki, jakim jest moim zdaniem film "Stomp: Out Loud" o ludziach, którzy wytwarzają muzykę za pomocą piłek do koszykówki, kart do pokera i jabłek. I postanowiłam, przechodząc obok cukierni o wdzięcznej (i dźwięcznej) nazwie SRYK, nabyć na chybił trafił trzy słodkie bułeczki.
Bułeczki były faktycznie słodziutki, polane lukierem. Glancem tak zwanym. W środku miały natomiast nadzienie. Egzotyczne, ale jakże swojskie. Drożdżówki ze smalcem tudzież boczkiem jadł ktoś? No ja nie. To znaczy już teraz tak. I mogę powiedzieć, że wolę zdecydowanie kompozycję chleb+smalec+sól+ogórek kwaszony.
Tak więc z kulinarnych atrakcji jest to zdecydowanie najbardziej robiąca szał, mimo, że jadłam tu już pomidory z cukrem, lody o smaku kukurydzy lub groszku lub fasoli, pomarańczę wielkości piłki do siatkówki.

czwartek, 25 października 2007

Burczenie

Co noc w okolicach godziny pierwszej w nocy nie pozwala mi zasnąć dziwne burczenie. Dźwięki słoniowe, właściwie nie słyszalne, bardziej odczuwalne w drżeniu ścian. Co to jest?

Pokarm

Jem kolację. Musli prócz standardów zawiera w sobie kawałeczki suszonej (i piekielnie twardej) dyni. Jogurt jest o smaku kiwi-aloesowym z extra dużymi kawałkami... owoców?

Jutro jest jakaś wielka impreza szkolna, na której każda nacja ma się pochwalić swoją potrawą. Ale ja, jako jedyna reprezentantka kraju, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba, postanowiłam zaprzestać poszukiwań kiszonej kapusty i pójść na to przyjęcie incognito. Podłączę się do jakiejś ekipy włoskiej, francuskiej, lub nawet chińskiej, albowiem jutro wyjątkowo na tę okazję mogę poczuć się Chinką.

wtorek, 23 października 2007

Niewolnica Martooha

No więc zacznę od tego, że halucynacje nie minęły. Dzisiaj jedna beczka z gazem pod domem ma cztery poziomy (tak jak wczoraj), natomiast druga ma ewidentnie dwa poziomy, trzy razy mrugnęłam okiem, za każdym razem to samo. To ja już nie wiem co wczoraj widziałam. Po chwili kontemplacji tego widoku z mojego okna wpadłam na to, że może to moje szyby brudne są, i wyszłam na balkon, który na tę samą stronę północną wychodzi, wziąwszy ze sobą aparat, by dowody jakieś namacalne chowania się poziomów beczek mieć w przyszłości. Balkon jest tu otwierany za pomocą klucza. Otworzyłam więc za pomocą klucza tenże i przemyślnie schowałam kluczyk do kieszonki, by nie zostać zatrzaśniętą na balkonie. Dumna z siebie i z oznak jakiegoś tam posiadanego rozsądku wyszłam na balkonik, drzwi otwarte od niego zostawiłam, niech się dom wietrzy, a ja foty strzelać będę. Trzasnęłam dwie foty beczek magicznych gdy nagle trzasnęło. Drzwi się zamknęły od balkonu. No ale wiadomo - mam kluczyk, nie ma bólu - strzeliłam więc jeszcze jedną fotę krajobrazowi dookoła. Rozejrzawszy się i westchnąwszy przystąpiłam więc do wydobywania kluczyka z kieszeni spodni. I bez obaw, nie upuściłam go gdzieś w krzaczory pod balkonem, czary go również nie dosięgnęły i był na swoim miejscu. No i przystąpiłam do otwierania (odkluczania) drzwi balkonowych od zewnątrz, a debiut to mój w tej dziedzinie był. I co?
No i nic.
No nie otworzyły się były. Trzy jakieś guziczki na zamku były, wcisnęłam każdy (wdusiłam), ale nadal nic. Sezamie otwórz się absolutnie, jak przewidywałam, w tym akurat wypadku też nie podziałało. Westchnęłam ciężko i poczułam dokładnie to samo, co czułam w Szanghaju na lotnisku, gdy koleś powiedział mi, że nie polecę do Kunming, bo nie ma mojego bagażu. Czyli uczucie, że generalnie się wszystko rozwiąże, ale najpierw muszę wymyślić jak.
Pomysł pierwszy: zadzwonić do kogoś znajomego, niech przyjdzie, rzucę mu kluczyk i mnie odkluczy z zewnątrz. Pomysł pierwszy wysiadł już na wstępie, albowiem nie miałam przy sobie kluczy do mieszkania, które byłyby wielce użyteczne dla osoby chcącej z jego wnętrza otwierać mi drzwi.
Pomysł drugi: zadzwonić do Feja, Fei ma wszak klucze od mieszkania. Pomysł drugi okazał się jednak do kosza, bo urządzeniem, które miałam przy sobie nie był telefon, ale aparat fotograficzny.
Pomysł trzeci: wdarcie się do łazienki naszej, której mały lufcik wychodzi akurat na balkon. Okno w łazience zawsze jest troszkę uchylone, gdyż kabel od bojlera wychodzi przez nie na balkon, gdzie znajduje się kontakt (egzotyka taka). Popróbowałam trochę ruszyć to okno z poziomu balkonowego gruntu, ale okienko trochę wysoko jest, nawet jak na mnie. Przed wejściem na stojącą na balkonie chyba właśnie w takim emergency-celu beczkę przeanalizowałam jeszcze inne wyjścia z sytuacji, ponieważ wielce prawdopodobne, że przez lufcik nie przeszłyby moje bioderka i okoliczne części ciała.
Pomysł czwarty: czekać do północy na Feja. Bo Fei późno wraca.
Pomysł piąty: skoczyć z balkonu i pójść sobie na noc do kogoś ze znajomych. Ale ta opcja taka sobie byłam bo mieszkam na czwartym piętrze.

No i cóż, westchnęłam sobie, dotleniło mnie i znowu zaczęłam grzebać od niechcenia przy tym zamku. No klucz się przekręcał, ale nie chciał otworzyć tych cholernych drzwi! Guziczki się wciskały i przekręcały i nic to nie działało. Może to jakas pieprzona kostka rubika w wersji obcej, pomyślałam sobie i zaczęłam na raz wciskać guziczki, potem jeden ciągnąć a drugi wciskać, przekręcać trzeci i tym sposobem, nie wiem jak, nagle zrobiło klik i drzwi się otworzyły... A ja w szoku wzięłam kluczyk (znowu objaw zdrowego rozsądku, bo jakbym go zostawiła na zewnątrz, to już nikt nigdy by konwencjonalnym sposobem na balkon się nie dostał) i weszłam do domu.
Koniec (szczęśliwy).

poniedziałek, 22 października 2007

Haluny!

Wstałam dzisiaj rano, wykonałam rozkoszną czynność przeciągania, podniosłam roletę i... Co widzę? Moje beczki zaokienne z gazem mają po cztery poziomy! No nie wiem, czy śniło mi się, czy nie, że wcześniej miały 3 poziomy (jedna) i 2 poziomy (druga). Czy to są jakieś peryskopy, czary mary czy klocki lego? A może to ta herbata Pu Er???????????
Wyszłam się więc szybko przewietrzyć. Na świeżym powietrzu moje beczułki też się okazały mieć cztery poziomy. Wolę już o tym nie myśleć, bo dochodzi do niebezpiecznych zapętleń i zaraz będzie error. A jeszcze muszę dzisiaj wykonać kilka czynności intelektualnych przed resetem.

niedziela, 21 października 2007

Warning! (disgusting)

Kto należy do obrzydliwców, czyli takich ludzi, których odrażają robaki, niestetyczne zawiesiny, odgłosy paszczą i niepaszczą, objawy przemijania, czynności fizjologiczne i tak dalej, czytać tego posta nie powinien, albowiem jest on pozbawiony dobrego smaku, wartości estetycznych oraz sięga swym tonem literackiej piwnicy, której nie da się uwznioślić imieniem "underground". No ale pocieszam się, że "piwnica też poziom", jak zwykła w chwilach miłosierdzia mawiać Marta D.
To jest właśnie ten moment, w którym osobnicy o delikatnym żołądku dają nogę.

[No dobra, jak tamci już odeszli, to mogę się przyznać, że nie będzie tak strasznie.]

Zaistniała taka potrzeba, by odnaleźć w ogromnych, niesamowicie chaotycznym supermarkecie (bo niechaotycznych nie tworzy się w Chinach, gdyż Chińczycy nic nie mogliby znaleźć) artykuł, którego nie można odnaleźć w małym, delikatnie chaotycznym sklepiku w rodzaju rodzimego Płaza. Mianowicie tampony. Udało mi się dokonać tego odkrycia po dwudziestu minutach przemykania się pomiędzy pięcioma regałami pełnymi podpasek, wkładek higienicznych, patyczków do uszu i wacików - na pół półki tamponów 90 procent jakieś zajmowały supery, kilka paczek było minisów i tylko jedna normali. Myślę, że analiza tego zjawiska mogłaby stać się elementem pracy naukowej czy to anatoma czy to kulturoznawcy, a może specjalisty od biznesu, ja sie na interpretacji co najwyżej literackiej znam troszkę.
Sedno artykułu to zawartość opakowania, które w końcu nabyłam.
Oprócz standardowej zawartości (tampiki plus instrukcja - tu oczywiście w znaczyskach, pozwalająca zna poznanie chińskich nazw niektórych części ciała) znalazłam torebeczkę czegoś, co chyba można nazwać "opakowaniem na palec". Odliczona ilość sztuk... Obrazowo? Proszę: coś, co by zostało, jakby z foliowej rękawicy odciąć śródręcze i zostawić palce.
Przyprawiło mnie to o histeryczne zdumienie, pociekły mi łzy z radości, że takiego antropologicznego odkrycia dokonałam na moich badaniach terenowych! Dzikus przerósł swym umysłem Cywilizację!
Kocham chiński folklor! Folklor higieniczny!

Ku pamięci.

Białe jabłko to gruszka. Okrągła.

Chiński Grus Grus

No jak oni to zrobili? No i kiedy? Cud krajobrazowy wyrósł mi w panoramie salonowej, konkretnie żółty (no właśnie, czemu one zawsze są żółte?), wysoki, z nosem… żuraw.
Widziałam już wcześniej, że na pobliskim placu budowy, na którym stały już trzy takie, zaczęli jakieś machinacji urządzać, któregoś dnia w miejscu machinacji pojawiła się, uwaga (werble): BUDKA pana dźwigowego. Metr wysoka konstrukcja żółta stalowa dźwigała dźwigową kabinę. Bezsensowny to był w gruncie rzeczy wynalazek. Poświęciłam mu więc tylko część mojej uwagi (resztę poświęcałam na łapanie oddechu, albowiem budowlany plac się znajduje akurat w tym miejscu, gdzie moja droga do domu pod najbardziej malowniczym kątem wije się wśród krzaczorów). Następnego dnia jednakowoż budka już nie stanowiła samotnej bezsensownej budki. Następnego dnia budka stanowiła budkę z nosem. To znaczy na wysokości jednego metra oprócz budki była już ta cała najważniejsza (moim zdaniem) część żurawia, horyzontalna, do powierzchni ziemi równoległa. Najśmieszniejsze było to, że spodziewając się dalszego ciągu historii dźwigowej rozejrzałam się dookoła za kimś, kto budkę w karłowaty dźwig przeistoczył, jednakowoż całość wyglądała na opuszczoną, a najbliższą żywą istotą byłam ja, a nie żaden tajemniczy stawiacz dźwigu. Nikogo!
No i dzisiaj idę tak sobie i patrzę w kierunku niedorostka, a tam już dorostek! Ogromny na kilka kondygnacji żuraw stoi na całkiem długiej nodze (żółtej).
No więc pytam: kto zbudował żurawia?
Kiedy ci tajemniczy sprawcy uczynili to?
I w końcu – jak? Jak zrobić nogę żurawia długą, jak jest ona krótka? Na pewno nie przez nakładanie na jedne klocki nowych klocków, ponieważ sama góra żurawia już tam była wcześniej! No i chciałam też dostrzec, iż nie było w okolicy prażurawia budującego żurawia.
Tajemnicza ta sytuacja wprawiła mnie w taki zachwyt, że chciałabym zostać panią dźwigową. Może właśnie taka przyszłość jest mi pisana, a ja tu wkuwam jakieś znaczyska?

wtorek, 16 października 2007

Serial?

PO godzinie bezowocnego usiłowania, zarówno z mojej strony (globu) jak i z Magdaleństwa strony (globu) nie udało nam się przesłać Magdaleństwa zdjęć na moją pocztę, ani umieścić tychże na Pikasie. Error za errorem. Horror za horrorem. Więc miast umieszczać długie i nużące posty w moim stylu napiszę tylko, że dzisiaj dostałam telefon od mojego menadżera Bartosza eS, że jutro gram w jakimś serialu historycznym chińskim. Ale póki nie zobaczę kamery, to nie uwieżę...

czwartek, 11 października 2007

Exhibition - odcinek 5.

Kontynuuję, bez żadnego previosly. Jak kto chce previosly, to niech odda się lekturze posta poniżej.
Jakim cudem Chińczyk od exhibition wtargnął na patio naszej uczelni wraz z towarzyszką swą, długowłosą Chinką? Nie mam pojęcia… Oczywiście na gapieniu się nie skończyło, Chińczyk machnął na mnie, na jego twarzy jakaś panika była totalna. No podeszłam do niego, co miałam robić, choć moje arterie napełniały się niebezpiecznie adrenaliną. No i powiedziałam ni hao, i uśmiechnęłam się. A ci w te pędy nawijać ku mnie, że podpisali umowę, że oni muszą mieć jakąś blondynkę i dlaczego nie przyszłam w umówione miejsce mnie pytali, jakby Włos esemesa mego nie dostał albo jakby przez Włosa poinformowani nie zostali, że ja tu nadzwyczaj ważne spotkanie szkolne mam. To ja im tłumaczę, iż ja tu mam zajęcia, ważna sprawa, nauczyciel mnie nie puści i tak dalej, generalnie brzydko starałam się wymigać od pojechania gdziekolwiek z tymi ludźmi… No ale oni nie patrzeli wcale groźnie, lecz jak siedem nieszczęść płaczliwie i żałośnie. No to ostatecznie nie byłam na takie środki pozawerbalne totalnie nieczuła, i zapytałam, czy mogę wziąć ze sobą moich znajomych.
Pięć minut siedzieliśmy już w samochodzie marki Volkswagen, model Santana (w Polsce takiego nigdy nie widziałam, a tu ich jeździ tyle, ile u nas Volkswagenów Golfów). Honorata i Bartosz nie byli zachwyceni tym, że muszą robić za moją ochronę, no ale mimo wszystko postanowili poświęcić swoją wolność, zdrowie a może i życie dla ratowania mnie z ewentualnej opresji. I jechaliśmy, a Chińczycy rozmawiali ze sobą szybko, a potem coraz wolniej i wolniej, widocznie się uspokoili już trochę, długo jechaliśmy bardzo, bo korki były straszne na mieście, pogadali z nami chwilę, to im powiedziałam (znowu bezczelnie, niepoprawnie i niezgodnie z prawdą), że to, iż taka sytuacja dziwna wyniknęła, jest winą Włosa, którego angielski wiele do życzenia pozostawia, ja go zrozumieć nie mogłam, co on do mnie mówi, bo jego wymowa bardzo zła jest i tak dalej, a jak ja mu pisałam esemesa to nie przekazał go im, bo może nie zrozumiał? Honorata i Bartosz podchwycili całość tonu i też wykładać Chińczykom poczęli niedociągnięcia Włosa angielszczyzny.
W końcu dojechaliśmy na miejsce i w końcu okazało się, co to jest exhibition!!!!! Nie był to ani gułag (na szczęście), ani galeria sztuki (no trudno), lecz MIĘDZYNARODOWE TARGI KUNMIŃSKIE! Wielki, ultranowoczesny teren z pawilonami, klimat jak u nas w Poznaniu na Śniadeckich w sumie! Chińczycy wciągnęli nas tam, na jakieś tam swoje przepustki i naszym oczom ukazały się stoiska, tematyka generalnie wnętrz-wyposażeniowa, sama rozkosz dla wszystkich amatorów kładzenia się na kanapach w IKEI. Włos w jasnym kubraczku paradował (do zobaczenia na fotografiach w galerii „Exhibition”) na stoisku paneli podłogowych i drzwi. No! To teraz naocznie okazało się, co ja mam robić. Mam się ubrać w ciuszek i szpilki i przeparadować po wybiegu z arcydziełem w dłoniach. Arcydzieło to była rama, ale taka bardzo ładna, złocona, od obrazu, a w niej nie Poznańska, nie Picasso, a nawet nie Qi Baishi, lecz panele podłogowe, na dodatek strasznie okurzone. No więc ubrałam się w ciuszek. Który był nazywany przez Chińczyków qipao. Ja nigdy wcześniej nie słyszałam słówka qipao, więc bez szemrania ubrałam się w podaną mi szmatę, natomiast bywalec świata i erudyta Bartosz był zdegustowany, albowiem on wiedział czym POWINNO być qipao i widział, czym w tym przypadku nie było. Bo to qipao to rzekomo jest taka wytworna chińska suknia jedwabna, ze stójką charakterystyczną, każdy, kto lubi chińskie filmy musiał kiedyś taką suknię widzieć. To co ja miałam na sobie jedynie udawało, że jest wytworne i z jedwabiu. Przemaszerowałam w tym po tym wybiegu, nawet mi się spodobała ta zabawa, zwłaszcza te szpilki – poczułam się naprawdę kobieco i obiecałam sobie momentalnie, że sobie coś takiego sprawię. Ludzie klaskali, pewnie nigdy nie widzieli tak krótko ostrzyżonej blondynki, ja się śmiałam z niedowierzania, że to się dzieje naprawdę.
I tak się skończył pierwszy dzień exhibition, nic groźnego, ulga! Prologiem do tego mojego szałowego występu było jeszcze podjechanie do wypożyczalni sukien ślubnych, gdzie przymierzałam ciuch na następny dzień, i gdzie zostawiłam moje kochane okulary przeciwsłoneczne! Zostawiłam na amen! No ale zarobiłam sobie tyle, że mogę sobie kupić następne.
W dniach następnych więc zajmowałam się głównie staniem, siedzeniem, przechadzkami i pozwalaniem się fotografować. Suknia ślubna na mnie, niewygodne to cholerstwo strasznie było, zdecydowanie nie chciałabym czegoś takiego więcej w życiu zakładać. Co nie znaczy, że nie chciałabym dokonać zamążpójścia. Ale bezom mówimy to samo, co parówkowym skrytożercom! W tych wszystkich fascynujących czynnościach towarzyszył mi Włos, nieciekawy koleś generalnie, który twierdził, że się uczy na Yunnan Norma University, a potem okazało się, że jest w grupie Stephanie, znajomej Kanadyjki, a Stephanie studiuje jak najbardziej na naszym Yunnan University. Podejrzane?
Po pracy przykładnie dostałam wynagrodzenie. No ale najfajniejsze w całej tej fusze była możliwość pogadania po chińsku, Zhang (Chińczyk z agencji modelek) opowiedział mi tyle ciekawych historii i nauczył mnie kilku slangowych tekstów, że generalnie rewelacja!
No i fajnie, jakby się agencja do mnie znowu odezwała. No ale się nie odzywa….
Koniec odcinka piątego, ostatniego.
Ale bloga to bynajmniej nie koniec.

środa, 10 października 2007

Exhibition - odcinek 4 (no i nadal bez pointy)

Previously on Prison Break…
Martooha Siek dostała angaż w jakimś podejrzanym, gdyż wysoce nieklarownym przedsięwzięciu. Po długiej rozważań sinusoidzie o dwóch ekstremach: tak, tak, tak i nie, nie, nie ostatecznie na łapu capu (zgodnie z własnym obyczajem) zgodziła się wystąpić podczas czegoś, co według śniadego osobnika włoskiej narodowości nosi angielską nazwę exhibition.

To słowo exhibition chyba najbardziej jakieś niedookreśleń meandry do życia budziło, bo exhibition mi się z wystawą kojarzyło, no ale taką wystawą, co się na niej pokazuje coś, na przykład zasuszone motyle lub na przykład malowane gary z epoki malowanych garów, najlepiej zaś plamiste prostokąty przy akompaniamencie jazzującego fortepianu oraz rozmów o ilości nurtów katastroficznych w malarstwie w postmodernistycznym, z możliwością wypicia dwóch litrów wina z kolejnych kieliszków i zjedzenia czegoś artystycznie niepożywnego. Nie wiedziałam, jak do mojej wizji exhibiotion mam siebie wkleić, za każdym razem z takich rozważań wychodziła mi groteska, do której umysły chińskie jeszcze nie dorosły. Tak więc przede mną była nieodgadniona w swym kształcie przygoda (przygoda, każdej chwili szkoda, świat jest piękny, czy to znasz?).
W piątek szłam do szkoły lekko podenerwowana, wzięłam sobie do mojego wora z dwa kilo kosmetyków do mejkapu na wszelki wypadek, i jak przyszłam, to wydawało mi się, że cała klasa doskonale wie, że ja dzisiaj idę łamać prawo i nielegalnie pracować. Schiza delikatna, ale zaraz się wzmocniła, albowiem Seaton, wtajemniczony w pierwszy szczebel mojej kariery modelki przez Honoratę zaraz sobie przypomniał, że on oraz Nicolas (znany również pod ksywą Frenchie) zostali również na ulicy zagajeni przez parkę Chińczyków i tego całego Italiano (znanego również pod ksywą Włos) i Włos również udawał, że dopiero co sam został zwerbowany, choć to dwa dni po moim zwerbowaniu było… Też gadał o jakiejś exhibition, wszystko kropka w kropkę tak samo, jak w przypadku naszym. Więc podejrzane. Ale jeszcze bardziej podejrzane się dla mnie to wszystko zrobiło, gdy Seaton powiedział, że mu się to wszystko wydaje podejrzane. No bo skoro człowiek z Australii uważa, że coś jest podejrzane, to chyba musi być już bardzo podejrzane, co? I mi, niczym pomysłowemu Dobromirowi z kreskówki, zaczęła taka kuleczka na głowie skakać, krzyknęłam z grecka „Eureka!” i już wiedziałam, że nie chcę za nic w świecie na żadną exhibition, bo najpewniej mafia sobie tę exhibition całą organizuje i pań do towarzystwa potrzebuje. Na dodatek okazało się zaraz, że po zajęciach mamy imprezę ogólnoszkolną, to znaczy ogólnoinstytutową, wszyscy obcokrajowcy mieli się spotkać na patio naszej szkółki, by jeść, pić, występować, oraz oglądać i słuchać występów innych. Takie powitanie, zapowiadało się to naprawdę sympatycznie. To ja pomyślałam, że trudno, nie idę na żadne exhibition, bo się boję, trochę mi było głupio, bo przecież coś tam komuś obiecałam, ale z drugiej strony lepiej stracić twarz niż życie.
Więc napisałam eskę do Włosa, że bynajmniej. Uzasadniłam poważnymi sprawami na uczelni. Prosiłam, by swoimi znajomym nieznajomym przekazał. Do nich numeru żadnego nie miałam.
No i znowu głaz z serca, radosnym krokiem udałam się wraz z innymi na imprezę na patio.
A tam baloniki, ciastka figowe, nawet makarony z warzywami, napoje 可口可乐 (kekou kele – mówi Wam to coś?) i 芬达 (fenda – a to?), mnóstwo ludzkości wszelkiego umaszczenia. Claire – laska, która jest naszą, foreignersów, opiekunką – wygłosiła mowę, potem jacyś uczeni panowie i panie też wygłaszali przemówienia, chyba to persony wysoko ustawione w naszym wiedzy przybytku są, ale trudno stwierdzić, gdyż podczas tych mów ja oddawałam się zajęciu pstrykania fotek znajomym i nieznajomym, sobie też zleciłam zrobić fotkę z panią Śliwką (李老师), którą nazywamy Małą Dziką, gdyż tak mi się powiedziało na nią na pierwszych zajęciach, a od wczoraj obowiązuje również określenie Strawberry, gdyż Mała Dzika na włosach wczoraj miała odblask (takie coś, co się daje dzieciom, by były widoczne na ulicy) w kształcie truskaweczki. Bezpośrednio po opublikowaniu tego posta wrzucę na moją Picasę do galerii Exhibition kilka uzupełniających fotek, to będzie można sobie Małą Dziką Truskawkę obejrzeć. Niestety pan Chen (陈老师) nie przybył na party!!! Nota bene: o Chenie osobnego posta należy napisać, co zrobię w przyszłości.
Potem, żeby już nie przedłużać, były występy, ludzie śpiewali i tak dalej, jakieś Chinki nas po francusku zagadywały, bo im się polski do francuskiego podobny zdał być, atmosfera luźna piknikowa, słonko grzeje, ja w okularkach przeciwsłonecznych po raz ostatni urzęduję…
Lecz nagle, ku swojemu przerażeniu, wśród tłuszczy dostrzegam wgapione we mnie oczy. To ten Chińczyk od exhibition…
Ciąg dalszy pewnie nastąpi...

wtorek, 9 października 2007

Exhibition - odcinek 3 (ale nadal nie ostatni)

Pewnie już wszyscy zapomnieli, co się działo wcześniej, więc…. Previously on „Marta On The Exhibition”: Marta zostaje zaczepiona przez Chińczyków, którzy pytają ją, czy ma czas w weekend. Marta wraz ze znajomymi ląduje w jakimś fotograficznym atelier wysoko w wieżowcu w samym centrum miasta Kunming (widoki bardzo estetycznie zadowalające stamtąd są). Są jej robione zdjęcia.
Znajomym nikt nie zrobił zdjęć. Potem znajomy podsłuchał, że po prostu za niski był. Tym bardziej znajoma zbyt niska być musiała, bo znajomy od znajomej wyższy przecież jest. Natomiast mnie fotografowano w towarzystwie Włocha (nie wiem, czy już wspominałam, że obcokrajowiec wspomagający chińską parkę był made In Italy), a ja, ulegając urokowi otaczającej mnie groteski w guście kochanego Witkacego, śmiałam się naiwnie i radośnie, odsłaniając aż dziąsła i rechocząc w nieartykułowanych częstotliwościach. No i moment później dowiedziałam się, przy pomocy nieznajomego Włocha oraz znajomego Polaka, o co chodzi tym skośnym eleganckim. Słowo exhibition w ustach Włocha brzmiało już jak natręctwo i paranoja, przy czym kolega Bartosz po prostu powiedział mi, że mam być modelką, sama tego nie zrozumiałam, bo skąd miałam niby wiedzieć, że młote, to jest modelka? Ja bym raczej skłaniała się ku podejrzeniu, że jest to narzędzie służące do wbijania gwoździ i ubijania (czy ogłuszania) karpia w ostatnich dniach adwentu, względnie – określenie na niekumatą obywatelkę egzotycznego kraju Polska, która po chińsku rozumie tylko kwestie zamawiania i spożywania posiłków.
Powiedzieli, że do mnie zadzwonią (za pomocą Włocha, który wysoce podejrzany się wydawał być, bo najpierw udawał, że nie zna ludzi tych i sam z łapanki jest, potem natomiast zdawał się być znowu stałym współpracownikiem tej „agencji”… No przepraszam, ale ja mam niestety uraz do Włochów, te ich czarne ślepia przywodzą mi na myśl brazylijskie telenowele, nawet jeżeli Brazylia gdzie indziej jest. A w telenoweli te lowelasy zaufania nie budzą. To i na Włochu postawiłam krzyżyk, ale taki malutki, bo jeżeli mielibyśmy razem pracować, to trzeba utrzymać kontakt na poziomie uprzejmym i rozmrożonym.
Wyszliśmy stamtąd już, Włoch i Chińczycy zostali gdzieś w przeszłości, a ja nagle poczułam to, co czuję zawsze przy zakupie odzieży – niemożność dokonania wyboru. Kupić, nie kupić? Iść zarobić te 300 Yuanów dziennie, czy nie iść? Tak po prawdzie, to angielski Włocha był tak nieprecyzyjny, że ja za bardzo nie wiedziałam, co ja właściwie miałabym robić. I gdzie. I dlaczego oni chcą koniecznie przyjechać samochodem po mnie? Już widziałam ten gułag gdzieś w Mongolii Wewnętrznej albo gdzieś w okolicach Urumczi, do którego mnie wezmą. Albo jakieś agencje, nie modelek wcale. Albo wezmą mi paszport – myślałam – i podszywając się pode mnie będą przemycać do Polski ogromne ilości najgorszych chińskich podrób najlepszych na świecie towarów oraz dzieci na handel adopcyjny. Bo na miejscu dzieci niekoniecznie dobrze się sprzedają.
I tak głowa mnie rozbolała, myślenie nigdy mi jakoś szczególnie nie służyło. Niemożliwość dokonania wyboru wykończyła mnie totalnie. Więc poszłam do kafejki internetowej (gdzie standardowo coś musiało nie działać, bo to taka chińska tradycja jest – szwankowanie, tym razem był to port USB, a na moim penie miałam foty do wysłania rodzinie) i napisałam do siostry maila, co ona mniema albo i nie mniema. Ale co z tego, że otrzymałam odpowiedź niemal od razu i to konkretną, ja nadal nie wiedziałam, co robić mam, bo te 900 Yuanów za weekend kusiło niesamowicie, ale co ja będę robić tam – nie wiedziałam, masakra.
Trzy dni minęły, a masakra tego typu trwała i trwała. No i w końcu Włoch zadzwonił i mówi, że ja o siódmej rano w piątek pod hotelem uniwersyteckim być mam, a ja mu na to z wyrachowania, że ja niestety mam zajęcia w piątek , bardzo ważne zajęcia, najważniejsze z ważnych i że dopiero po dwunastej mogę. No i on ten projekt przedstawił rzeczywistości z słuchawki, a rzeczywistość ze słuchawki zaakceptowała to, acz bardzo niechętnie, bo podobno rzeczywistość ze słuchawki już jakąś umowę podpisała ze zleceniodawcą, a ja częścią tej umowy bardzo istotną miałam rzekomo być.
Czyli już byłam umówiona!!!! Czyli zdecydowałam się! No, kamień wypadł mi z wielkim hukiem z osierdzia na podłogę, w końcu jakaś decyzja, którą podjęłam spontanicznie, bez pomocy ostatecznie niczyjej.
Ale w piątek nowe fakty wyszły na jaw i już nic nie było takie proste, jak wtedy, gdy rozmawiałam z Italiano przez telefon…
Ciąg dalszy nastąpi…

piątek, 5 października 2007

(brak) Stypendium

Ponieważ nadal nie otrzymaliśmy stypendium, mój znajomy, nazwany w związku ze swoim życiowym aforyzmem ("Give me back my snickers") Snickersem, napisał do ambasady (dla zachowania poufności no i ku ochronie danych osobowych nie wspomnę, cóż to za ambasada, gdzie, jakiego kraju ani w ogóle nic nie powiem na jej temat) maila. Bo nam się już serio chce żreć. Pozwolę sobie tego jego maila zacytować, by czytelnik był w stanie wyobrazić sobie nasza rozpacz.

Dzień dobry,

Z przykrością i wielkim rozczarowaniem, po spędzeniu 45 minut w kolejce do okienka w Bank of China, Yunnan Branch, po raz kolejny stwierdziłem, że na moim rachunku nie znalazły się jeszcze środki (w kwocie 399 USD za miesiąc wrzesień), które Ambasada RP w Pekinie, zgodnie z informacją przesłaną mi przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, powinna wypłacać mi w charakterze stypendium, które ma pokrywać koszty mojego utrzymania w Chinach (w tym tak podstawowe jak wyżywienie i mieszkanie). Muszę przyznać, że jest to co najmniej dziwne, jeśli uwzględnić informacje, które przysłał mi w mailu Pan A. W., I Sekretarz Ambasady w Pekinie (mail z dnia 27 sierpnia 2007 roku). Pozwolę sobie zacytować: O ile wszystko pójdzie sprawnie pierwszy przelew powinien Pan otrzymać w pierwszym tygodniu września, jednakże z praktyki wynika, iż dosyć często na samym początku wynikają problemy z niedostateczną ilością danych przekazywanych przez chińskie banki i proces ten czasami ulega wydłużeniu, nawet do jednego miesiąca. O ile mi wiadomo, z mojej strony wszystko poszło sprawnie – ponieważ numer mojego rachunku, oraz wszelkie inne potrzebne dane do Państwa już dotarły. Jak wynika z mojego podręcznego kalendarza, koniec miesiąca zbliża się nieuchronnie. Nadmienię także, że w najbliższym czasie zaczyna się wybitnie długi weekend, w którym to okresie całe Chiny przestają pracować (o czym zapewne Państwo wiedzą) i jak mnie poinformowano w Bank of China, nawet jeśli konto nadawcy przelewu zostanie obciążone, to wcale nie będzie to oznaczać, że mój rachunek zostanie uznany w trakcie tego weekendu. Co więcej – od innych stypendystów dowiedziałem się, że przelewy dla osób, które nie zdecydowały się na stypendium w Pekinie (i które w związku z tym mają nikłe szanse na osobisty odbiór stypendium w samej placówce) nie zostaną wypłacone dopóty, dopóki wszystkie osoby nie dostarczą wymaganych danych do ambasady. Z tego co mi wiadomo, prawdopodobnie ostatnia już osoba (rozmawiałem z nią osobiście w dniu dzisiejszym) dostarczyła swoje dane dopiero w miniony czwartek. Pragnąłbym więc zapytać, czy fakt oczekiwania na „spóźnialskich” jest prawdą, i że dopiero teraz zostaną dokonane przelewy stypendiów. Jeżeli tak, to pomijając już fakt, iż prawdopodobnie nie istnieje żaden logiczny związek pomiędzy zasadnością wypłacenia stypendium mojej skromnej osobie, która chwilowo nie posiada środków finansowych umożliwiających zaspokojenie potrzeb egzystencjalnych umiejscowionych przez Abrahama Maslowa w dolnej części piramidy potrzeb, ponieważ większość moich własnych środków pochłonęło wynajęcie lokalu mieszkalnego (a jak Państwo z pewnością wiedzą wynajęcie mieszkania wiąże się z koniecznością wysupłania dość dużej kwoty i zapłacenia za, z reguły, okres półroczny z góry), a danymi rachunku należącego do innej osoby (być może poza wygodą związaną z jednorazowym załatwieniem „wszystkich studentów”), muszę przyznać, że Ambasada nie wykazuje się wystarczającą troską o dobro obywateli kraju, który reprezentuje. Istotą poborów wypłacanych w cyklu miesięcznym (a do takich najwyraźniej zaliczane jest stypendium), jest bowiem wypłacanie ich co miesiąc, w terminie umożliwiającym beneficjentowi zapłacenie za coś więcej niż ryż w studenckiej stołówce. O ile bowiem byłbym w stanie zrozumieć, że to system bankowy Chińskiej Republiki Ludowej jest winny opóźnieniu (w co wątpię, ponieważ prosiłem Państwa o potwierdzenie nadania przelewu, a ponieważ Państwo tego nie zrobili, zakładam, że przelew jeszcze nie wyszedł), o tyle obecne postępowanie uważam za, co najmniej, lekceważenie ludzi, którzy właśnie dlatego starali się o stypendium, ponieważ może ich być nie stać na finansowanie pobytu z własnej kieszeni.

Mam nadzieję, że w chwili obecnej posiadają Państwo wszelkie niezbędne dane do dokonania przelewu oraz że w najbliższym czasie moja kolejna wizyta w banku zakończy się dla mnie sukcesem i nie będę musiał upominać się o przyznane mi na utrzymanie środki. Jeżeli natomiast przelew już został dokonany, proszę o udzielenie mi odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie poinformowali mnie Państwo o tym (tak jak prosiłem) oraz kiedy mogę się spodziewać uznania mojego rachunku.

Z poważaniem,
Snickers


Ja oczywiście dołączam się do apelu mojego kolegi, ale w dniu jutrzejszym sama zamierzam spłodzić jakąś epistołę, która może psychologicznie by jakoś ambasadę do płacenia nam siana zmotywowała... Aczkolwiek wszyscy ci, którzy mnie znają trochę lepiej zapewne wiedzą doskonale, że ja do furiantek i choleryczek raczej należę, a psychologia jest mi nawet nie obca, lecz momentami wroga... Bez komentarza dalszego idę spać.
Dobranoc.

środa, 3 października 2007

Exhibiotion - odcinek 2.

Ciąg dalszy trzymającej w napięciu niektórych czytelników historii, napoczętej już przeze mnie w przedostatnim poście.
W Walmarcie dokonaliśmy licznych zakupów, dominowały oczywiście spożywcze artykuły, lecz ja na przykład i skarpetki sobie kupiłam, albowiem nastąpił sezon wymiany garderoby najwyraźniej – wszystko powoli mi się drze. Być może w chińskim proszkach jest kwas siarkowy lub coś równie skłaniającego użytkownika zarówno pralki, jak i wkładanych w nią ciuchów do kolejnego zakupu urządzenia, jak i odzieży produkcji chińskiej.
No i tak się złożyło, że owego dnia ja akurat zapomniałam swojego telefonu z domu zabrać, więc napotkani przez nas uprzednio Chińczycy (por. przedostatni post) nie mogli zrobić użytku z przekazanego im przez nas mojego numeru. Natomiast mogli zrobić użytek z numeru Honoraty, co też uczynili, gdy akurat staliśmy przy stoisku fotograficznym i oglądaliśmy akumulatory do aparatu dla Honoraty. Honorata pogadała z tym juropejczykiem chwilkę i okazało się, że mamy być za pół godziny pod pobliskim barem Kentaki Cziken, zwanym wszędzie KFC. No to poszliśmy, raz po raz wzmiankując chińskie gułagi. A tam już czekał chłopiec Europejski, zwany później oczywiście Włosem (z racji jego italijskiego pochodzenia) wraz z panem chińskim, zwanym później Zhangiem (bo tak się nazywa ów pan, co okazało się później. No i w milczeniu zaciągnęli naszą trójkę panowie owi do budynku tuż obok KFC, gdzie windą na jakieś bardzo wysokie piętro wjechaliśmy, jednakowoż nie wiedzieliśmy jakie, gdyż potajemni sytuacją dziwną i nieodgadnioną wciąż byliśmy. Sprawa tym bardziej skosmiczniała (czyli ponadziemskie właściwości wykazywać zaczęła), gdy zamiast przechodzić co jakiś konkretów, czyli wyjaśnień, co my właściwie tam robimy, Zhang zaczął nam rozlewać herbatę z róży najprawdziwszej do filiżanek wielkości naparstka z imbryka wielkości piłki do tenisa. Nie pozostało nam nic innego, jak pić tą herbatę, ja nawet nie pamiętam, czy to dobre było, gdyż całą moją uwagę zajmowało usilne opanowywanie nerwowego chichotu. W końcu po długich i niezrozumiałych dla mnie konwersacjach poznanych przez nas uprzednio Chińczyków z nieznanymi nam uprzednio Chińczykami, zwanymi dalej zleceniodawcami okazało się mniej więcej, o co biega. Mianowicie zostaliśmy zaciągnięci do wieżowca, by zostać w nim sfotografowanymi.
To tyle na dzisiaj z tej opowieści. Obiecuję, że napiszę jutro kawałek kolejny. Dzisiaj zmęczenie dopada mnie, gdyż właśnie bije godzina pierwsza, a ja o godzinie pierwszej bardzo lubię spać już. Bo to jest moja rozrywka najulubieńsza. To ja już spać pójdę, a czytelnicy niech w tym czasie zajmą się dawaniem innym powodów do radości. Lub niech oddadzą się swoim rozrywkom najulubieńszym. I mam nadzieję, że czytelnicy wrócą do lektury wkrótce.
Dobranoc.

Relacja live ze wzgórza ze świątyniam

Niniejszym zdaję bezpośrednią relację, opis w wersji live tego, co się dzieje dzisiaj, albowiem właśnie jesteśmy z Anną Q w Złotej Świątyni na obrzeżach miasta. Dzisiaj dałyśmy sobie spokój z twardym zwiedzaniem i udałyśmy się po prostu na piknik, biorąc ze sobą karimatę, pożywienie i napitki. Jeno w mieście chińskim albo się idzie pod dom, gdzie zwykle jest jakiś czytelniczy zagajniczek, gdzie Panie i Panowie Chińscy w podeszłym wieku grają sobie w majianga (czyli coś, co chyba w naszym kręgu kulturowym jest znane jako mahjong) – grę o nieodgadnionych zasadach (choć wielokrotnie bezczelnie przyglądałam się takiej majiangowej czwórce z ich śmiesznymi klockami) lub w chińskie szachy. Młodsi natomiast grywają w karciochy. Jednakowoż my postanowiłyśmy nie korzystać z takiego skrawka zieleni, bo nie lubimy patrzeć na bloki. W ruch poszedł przewodnik Pascala i mapa, i w końcu sobie wymyśliłyśmy, że zrobimy sobie dzień dewotki i udamy się do sanktuarium buddystycznego a następnie do oddalonego dość sporo od centrum konfucjańskiego kompleksu świątynnego. Jak pomyślałyśmy, tak zrobiłyśmy. Po drodze kupiłyśmy sobie kultowe pierożki baozi, oraz, wiedzione ciekawością, coś dziwnego, ale apetycznie wyglądającego. Okazało się, że to chruścik, zwany gdzie indziej faworkiem, jeno gigantycznych rozmiarów. Kosztowało to jedyne 5 mao, więc chyba trzeba będzie częściej sobie takiego chruścika (względnie: faworka) zapodawać. Zaopatrzone w śniadanie zaległyśmy na przystanku autobusowym w oczekiwaniu na dowolny środek transportu ku centrum.
Dotarcie do zakonu buddystycznego nie stanowiło jakiegoś mega problemu. Autobusem 133 spod mojego pagórka o nazwie Hongshan dotarliśmy do parku Cuchu i dalej ruszyłyśmy na wschód, gdzie już z daleka dobiegły nas zapachy kadzideł, które tutaj są iście gigantyczne, bo mają kształt świeczki i kopcą się nadzwyczaj żywo, zadymiając pół ulicy. Cała ulica, przy której się znajduje to sanktuarium jest obstawiona jakimiś kramami z dewocjonaliami – można sobie kupić posążek Buddy, jakieś różańce, dzwonki, oczywiście kadzidła, by było co zapalić w świątyni i inne gadżety, także pod zachodnich turystów.
Wstęp do sanktuarium kosztował li i jedynie czwóreczkę, więc się szarpnęłyśmy na ten wydatek i po chwili byłyśmy w środku. No po prostu rewelacja, jakby powiedział osobnik będący menadżerem w najfajniejszej knajpie w Poznaniu (konkurs – kto zgadnie o jaką knajpę chodzi, dostaje ode mnie gadżet typowo chiński, odpowiedzi proszę udzielać w komentarzu). Pierwszą atrakcją tego obiektu sakralnego była sadzawka (takie bajoro, nie śmiem jednak nazywać bajorem czegoś ze sfery sacrum), która zajmowała większość terenu, resztę stanowiła wyspy i mosteczki. W sadzawce mianowicie pływały złote (a tak serio to czerwone) wieloryby długości pół metra, inne złote mini ryby oraz żółwie. Zatrzęsienie żółwi było tam, niektóre pływały na plecach, nie wiem czy to taki styl czy raczej status ontologiczny już inny. Te, które standardowo na brzuchach pływały, to czasem ekstrawaganckie niesamowicie miały skorupki, chyba mnisi nie mają co robić i swoje ulubione (albo te, które najwolniej uciekały) żółwiki malują na niebiesko i żółto plus ciapki. Drugą atrakcją były liczne zaułki, prowadzące do przyjemnych w najwyższym stopniu miejsc spoczynku jak altanki czy dachy, na których też można było przycupnąć. Oczywiście atrakcję stanowiła też sama świątynia. W środku albo podobizny Buddy wielkości Adama Mickiewicza na placu przed rektoratem UAM-u, oczywiście ze złota lub czegoś złoconego, albo też bogów hinduistycznych (nie do końca kumam ten cały kontekst hinduistyczny w buddyzmie, ale zafascynowana zacznę grzebać… bynajmniej nie w nosie za pomocą przerośniętego pazura u małego palca, jak wielu przedstawicieli chińskiej nacji , lecz w necie i mądrych książkach). Jest na przykład taka bogini (lub taki bóg), który ma mnóstwo rąk w tej świątyni. Nie pamiętam, czy to Kali, czy to Sziwa (kiedyś byłam obcykana w te klocki, ale chyba cierpię na niedobór lecytyny, której zapomniałam z domu wziąć), ale tak czy siak rewelacyjna sprawa – taki bóg może jednocześnie pić kawę, głaskać kota, ciągnąć na smyczy psa, czytać książkę Stasiuka, szmerać ukochanego (ukochaną), odgarniać sobie grzywkę z czoła i obgryzać paznokcie. Rewelacja (jakby powiedział, oprócz menadżera pewnej knajpy w Poznaniu również pewien kucharz w tej samej knajpie).
To całe sanktuarium zdecydowanie nie był atrakcją typowo turystyczną, i właśnie to nas urzekło z Anią. Oczywiście nie obyło się bez tych wszystkich sprzedawców śmierduchów (Anny Q nazwa na kadzidełka), ale generalnie chociaż hotdogów nie sprzedawali (czytaj: słodkich parówek na kiju). Może jest to związane z tym, że buddysta z krwi i kości nie pożera brata świnki czy brata kurczaka z rożna, albowiem to może być jakiś jego krewny wcielony tak nieprzyjemnie w niższej istoty ciało. Jednakowoż mimo braku małej gastronomii na terenie świątyni produktów spożywczych bynajmniej nie brakowało, ponieważ Budda najwyraźniej jest głodny, a buddobojni Chińczycy starają się go nakarmić czym popadnie. I stawiają swoje wytwory domowe na ołtarzach. Ogórki kwaszone i bigos by Polak wystawił dla Buddy, jakby miał Buddę, Chińczycy wystawiają ryż i dania z pobliskiej wegetariańskiej jadłodajni (Budda oczywiście też jest wege).
Gdzieś tam znalazłyśmy napis, że mamy nie robić zdjęć, bo jesteśmy w miejscu świętym, ale oczywiście robiłyśmy, o my niegrzeczne Europejki. Jednak samemu posągowi Buddy nie odważyłam się zrobić żadnej foty. Bo on tak patrzył… No nie wiem. Po prostu tam faktycznie czuło się istnienie jakiegoś Ducha dobroci, i nie chciałabym, by był on przeciwko mnie. Szalenie miło byłoby mnie, gdyby ten Duch był po mojej stronie, mimo, że przejadam rocznie kilka braci kurczaków, pół siostry świni i jedną ósmą siostry krowy. I mimo, że nie rozumiem, dlaczego składa Mu się ofiary z jedzenia oraz dlaczego wszędzie wiszą dzwonki ze swastykami i dlaczego w religii, gdzie nie ma bóstw, są posągi i ludzie modlą się i biją pokłony, to jednak naprawdę miejsce wywarło na mnie takie wrażenie, że po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, że wszyscy na świecie tak naprawdę mamy jedno założenie – za wszelką cenę chcielibyśmy pokoju i dobra, ale w inny sposób próbujemy do niego dojść, i bez względu czemu/Komu bijemy pokłony, to i tak nasze śmieszne dla jakiś odległych kulturowo ludów rytuały służą jednemu – osiąganiu szczęścia poprzez dobro. Banały, ale ja naprawdę patrząc na tego uśmiechniętego Siddharthę wykonującego jakieś przyjazne gesty poczułam to gdzieś głęboko w sobie.
Dla zmiany tonu z patetycznego na normalny szybko przedstawię kolejną atrakcję kulturową, a mianowicie toalety. No, zrobiły szał. Nie było w nich żadnych przepierzeń, lecz rząd dziur w ziemi. Folklor? Chyba nie, bo z moich doświadczeń z sanktuariami (tylko polskimi dotychczas) wynika, że toalety w takich miejscach zawsze przedstawiają widok malowniczy i niestandardowy.
Następnym (głównym) punktem naszej wycieczki była złota świątynia, a konkretnie piknik. Oczywiście, tradycyjnie, przewodnik Pascala sobie, mapa sobie, a my już zupełnie sobie (same poradziłyśmy). Przewodniki mają już chyba do siebie to, że mapki są w nich wybitnie niedokładne, linie autobusowe zmyślone, a opisy albo wybitnie lakoniczne, albo przesadzone. Czasami coś się zgadza. Czasami.
No więc nam się nic nie zgadzało. Zdałyśmy się wiec na siebie. Z sanktuarium dobiłyśmy do miejsca przeznaczenia dwoma autobusami – 119 (na mapie w ogóle nie było go) a potem dyszką pod samo zachodnie wejście na teren należący do złotej świątyni. Pani w autobusie nr 119 pomogła nam się przesiąść, w odpowiednim momencie wyganiając nas z autobusu. Rewelacja (jakby powiedział wiadomo już kto).
No i znowu całkiem sympatyczne miejsce nas tu zastało. Tylko że komercja chińska tutaj zdecydowanie bardziej dotkliwa (mnóstwo wędzarzy tofu – ja nie cierpię zapachu wędzonego tofu i basta), jacyś nagabywacze, chcący podwieźć na szczyt (bo sama świątynia jest na górze o wysokości względnej ok. 150 metrów). Jednak generalnie ja uwielbiam się wspinać, Ania też sportowna bardzo, więc olałyśmy nagabwaczy i poszłyśmy same. Tu też, na szczycie, urządziłyśmy sobie postój. I chyba jest to właściwe miejsce, bo mnóstwo ludzi na hamakach. No to my na karimacie, a co tam.
Muszę przyznać, że Konfucjusz o wiele mniej mnie przekonał swoim wyrazem twarzy niż Budda (bo Złota Świątynia to miejsce konfucjańskie, więc miałam okazję spojrzeć w twarz Konfucjuszowi z jego skośnymi oczyma i brodą).
No, chyba przyjdzie mi już skończyć mi pisanie tego posta, albowiem stałyśmy się z Anią taką atrakcją dla innych piknikowiczów, że w monitor wgapia mi się bezwstydnie kilka par skośnych oczu. I odnoszę wrażenie, że oni wiedzą, że ja o nich piszę. Więc już ich nie będziemy obgadywać, co?

czwartek, 27 września 2007

Exhibition - odcinek 1.

Uważni oglądacze zdjęć dostali aperitifa do całej historii. A kto nie ma pojęcia, z czym kojarzyć słowo exhibiotion, to niech czyta, bo jest fabuła. Tym razem sensacyjna.
Obiadki zazwyczaj jemy w stołówce, a stołówka tutejsza powala na przyklęk; do wyboru mnóstwo wszelkiego dającego się wchłonąć za pomocą pałeczek paliwa, jakieś warzywka, niektóre egzotyczne, jak bakłażan (według mnie szału nie robi, no ale to tylko stołówka, więc może szef kuchni nie zna tajemnego sposobu zrobienia z przerośniętej śliwki przysmaku o międzynarodowej sławie) czy awokado, jakieś mięska (szukałam, ale psa nie ma, szukałam, kota też nie ma, szukałam, szczura nie ma również, ani myszy, ani węża… Znowu poszkodowana jest świnka), jest też jeszcze ubogi wybór ryżu – jest tylko ryż biały, podłużny. Ale za to przyjeżdża do kuchni kilkoma wagonami kopalnianymi, znanymi z obrazków w socjalistycznych książeczkach dla dzieci wyrosłych w minionej epoce, gdzie prezentowane były różne chwalebne zawody, na przykład górnika praca była przedstawiona tam (oraz na przykład przekrój poprzeczny przez dom, ukazujący schemat kanalizacji, ale to akurat kiepski kontekst na tego posta, o kanalizacji już było). Kto miał taką książeczkę, ten wie. Nota bene, super takie książeczki były.
Wagony kopalniane do ryżu świadczą o tym, że istnieje jakaś tajemnicza kopalnia, gdzie parujące białe góry są wydobywane. Jednakowoż jak na razie pozostają one zakadką.
Pewnego pięknego dnia, kiedy – jak zwykle po zajęciach (kończą się o 12, dwunasta to w Chinach idealna pora na zjedzenie pierwszego posiłku, gdyż śniadania uchodzą tu za dziwną fanaberię) – pożarliśmy po jednej z pięciu tysięcy porcji obiadu i – też tradycyjnie – poszliśmy do najbliższego sklepiku, który by się u nas pewnie delikatesami mianował, by zakupić coś słodkiego. Bo tu są pyszne słodycze. A ja mam po każdym obiedzie fazę packmana na słodycze. Zmiatam wszystkie, które dostrzegę na mej drodze. To znaczy po drodze. No ale po drodze właśnie do sklepu (zwanego dalej delikatesami) jest Mandaryna. Mandaryna to takie swojskie określenie na księgarnię Mandarin Books, która co prawda tania nie jest, ale ma świetny klimat i całkiem spory księgozbiór chińskich powieści w europejskich językach. Których to powieści w Polsce jest bardzo mało i to głównie w instytutach sinologii. No i my weszliśmy do Mandaryny, ponieważ lubimy zapach nowych książek, w moim przypadku zwłaszcza zapach papieru kredowego w albumach, atlasach i przewodnikach. Przeżyliśmy tam wiele miłych chwil, ale nie to jest ważne. Bo cała akcja teraz dopiero się zacznie.
Towarzystwo urzędowało na pięterku (czyt. oglądało wydania Tao Te Qing i innej klasyki), a ja stałam dosłownie w drzwiach Mandaryny oglądając przepiękne widokówki z projektami chińskich wachlarzy. Trzeba by w końcu wysłać co nieco do domu, by rodzina mogła dotknąć czegoś co a. było w Chinach, b. ja dotykałam, c. świadczyłoby o mojej egzystencji w sposób namacalny.
Nie kupiłam w końcu kartek.
Nic w ogóle nie kupiłam w tej Mandarynie.
Albowiem zostałam wyciągnięta na zewnątrz przez dwoje Chińczyków oraz jednego Europejczyka. Wszyscy wyglądali nieprzeciętnie, zadbani, wręcz wymuskani, i zapytali mnie ładnie wersją mandaryńską chińskiego języka, czy mówię po chińsku. No trochę mówię. To oni bez ogródek mnie na to zapytali, czy mam czas w piątek, sobotę i niedzielę. Bo oni jakąś wystawę organizują. Zszokowało mnie pytanie tak zagadkowe i bezceremonialne, Europejczyk bardzo łamaną angielszczyzną powiedział mi dokładnie to samo, co powiedziała do mnie Chinka. Chyba z cztery razy (ale mogę się mylić, albowiem doznałam szoku) powtórzył słowo exhibition. W końcu, nie wiedząc za bardzo, jakie tutaj panują w tym kraju sawoar wiwry, zaczęłam się śmiać radośnie i niewymuszenie i odrzekłam, że jeszcze nie wiem, co będę robiła w piątek, sobotę i niedzielę, no ale o co w ogóle chodzi. No i wtedy oni zaczęli mówić, że miałabym wziąć udział w wystawie, tylko tam być, a oni mi zapłacą i czy mogę im dać numer telefonu. No to ja na to zawołałam Bartosza, by mi powiedział, jaki ja mam numer telefonu, ten nie wiedział, więc przed Mandarynę przybiegła też Honorata i powiedziałam Chińczykom, że mają też gaosu tamen, wo de pangyou men. Czyli powiedzieć moim znajomym to samo, co mnie. Najlepszy był ten Europejczyk, który tłumaczył akurat to, co sami rozumieliśmy, a tego, czego sami nie rozumieliśmy. Wytłumaczyć nam nie potrafił. W końcu zupełnie out of control doszło do wymiany numerów telefonów. Umówiliśmy się jakoś pod marketem Walmart na skrzyżowaniu Xiaoximen i oni sobie poszli, zostawiając mnie w ciężkim szoku i z atakiem dzikiego śmiechu. No bo ja myślałam, że Bartek coś z tego rozumie, albo Honorata, ale oni nie zrozumieli z tego nic a nic, więc generalnie mocno się zastanawialiśmy, co mamy teraz robić, bo oni nasze numery wzięli, w jakimś celu się z nami umówili przy Walmarcie, no ale o co chodzi???????????
Bartosz powiedział tylko: mam nadzieję, że za tydzień nie zobaczymy na wszystkich bilbordach naszego uśmiechu w reklamie pasty do zębów. A ja od razu sobie pomyślałam: żebyśmy tylko w jakimś gułagu nie wylądowali…
No i poszliśmy na zakupy. Do Walmartu.
Ciąg dalszy nastąpi…

poniedziałek, 24 września 2007

Skajp

W związku z uruchomieniem przeze mnie i Szymona połączenia internetowego o wzniosłym tytule "dupa" (przepraszam, ale w danym momencie życiowym nic bardziej doniosłego do głowy mojej nie nadeszło) jestem czasami obecna na skajpie. Dzisiaj testowaliśmy połączenie z B. i bardzo ładnie było słychać. Jakby ktoś chciał do mnie zadzwonić, to mój login jest taki jak moje imię i nazwisko, jeno przedzielone kropką.
Przy okazji muszę się wam zwierzyć, że zatkała mi się toaleta, a chiński kret na pomaga. Co robić, co robić...

niedziela, 23 września 2007

Jest net, są polskie literki, są foty!

Niniejszym obwieszczam wszystkim zainteresowanym, że w dniu dzisiejszym zostanie uruchomiony przelew wrażeń z Chińskiej Republiki Ludowej w formie wizualnie w serwisie Picasa Web. Wiąże się to z faktem takim, iż mój dzielny brat, zwany nie bez przyczyny Big Brotherem, zdalnie uruchomił mi Internet. Albowiem Fei przyniósł tu modem, router czy Bóg wie co oraz instrukcję (po chińsku) i razem próbowaliśmy to podłączyć. Jeno Fei mówi tylko po chińsku, a ja mam Wina XP po polsku jak najbardziej, więc dogadać się Fei z komputerem nie mógł, mimo iż był kompatybilny z instrukcją. Ja natomiast nie mogłam się dogadać z instrukcją, choć byłam kompatybilna z komputerem. Tragizm się wywiązał w tej sytuacji i ja, zrozpaczona, rozesłałam esemesy po całej rodzinie (za pomocą netu, albowiem u Feja na kompie wszystko działało jak chińska instrukcja przykazała), by brata mego wołali do komputera czem prędzej, albowiem jest on właściwie jedynym znawcą zer i jedynek oraz systemów komputerowych, któremu ufam bezgranicznie. Brat skądś przybiegł, bo w domu nie było go, specjalnie, by ocalać mnie od rozstroju kiszek. No i zaczęliśmy dywagacje. No i brat wymyślił, jak włączyć wszystko, a potem okazało się, iż w tej instrukcji było tak napisane, że ja to przeczytać byłam w stanie, tylko mi się nie chciało umysłu trudzić. I nagle voila, net działa, brat to jednak cudowna instytucja, czyniąca cuda. Wzruszyłam się aż. I zatęskniłam za szamotaniem się z BB.
No. A foty, na razie w bałaganie, ale wkrótce w porządku, na stronie:
http://picasaweb.google.com/martooha.siek/PierwszeTrzyTygodnie

Samoloty

Czy ja juz bylam napomknela, ze mam puszki przed domem? Ze wlasciwie puszki stanowia glowny widok z mojego okna? Puszki maja tak na oko 20 metrow wysokosci i srednice moze z 30 metrow i zgodnie z tlumaczeniami Feja zawieraja gaz. Jednakowoz wolalabym, by okazalo sie, ze ja go po prostu nie zrozumialam. ALbowiem gasnice sa na polpietrze miedzy drugim a trzecim pietrem, a ja mieszkam na piatym chyba, nie zdaze dobiec w razie W. Dzieki tym puszkom moj domek widac z kazdego niemal miejsca w miescie, o ile akurat jakies chmurowe drapaczysko nie przyslanioa reszty rzeczywistosci. Bo puszki sa jaskrawe, duze i na gorce, a ja zaraz obok domek mam.
Czy ja juz wspomniec zdazylam, iz nad puszkami jest akurat korytarz powietrzny, ktorym leca wszystkie samoloty wulatujace z Kunming? Wczesniej ciagle padal deszcz, ewentualnie nie padal, ale chmury grozily, wiec jedynie slyszalam te pojazdy na gorze. Ale wczoraj sie zrobila pogoda full wypas, absoloutnie najdrobniejszego obloczka nie uraczy sie, samoloty bezwstydnie przeslizguja sie po nagim niebie, mrugajac i halasujac. I ja sie tak na nie patrze i zaczynam tesknic za domem. Tak chetnie bym sobie wsiadla do samolotu i poleciala na jeden dzien do domu. A potem moglabym juz wrocic. Akurat na zajeciach u pana Chena przerabiamy slownictwo z zakresu podrozy samolotem, wiec nawet bym umiala sie zapytac po chinsku, czy moge dostac moja karte pokladowa, gdzie jest check-in i ile placi sie za nadbagaz.
Ech.
Ciekawe co oni tam teraz robia... Co Wy tam robicie?

Pani na ulicy

Dzisiaj, jak codzien, cisnelam ostro pod gorke, albowiem mieszkam na gorce, by po zajeciach, obiedzie i zakupach wziac sie w moim pokoiku za edukacje. Po drodze wyprzedzilam kobiete w wieku na oko lat piecdziesieciu, ktora ewidentnie zawolala za mna hello. To sie odwrocilam. I odpowiedzialam nadobnym za piekne. Czyli tez powiedzialam hello, jak rowniez odusmiechnelam sie. No i ruszylam dalej pod gorke wielkimi susami, bo jak na razie to dla mnie jedyna forma wysilku fizycznego (nie starcza mi czasu na bieganie, zreszta troche mnie przeraza bieganie w tym terenie pelnym stromych zboczy wszelakich pagorkow, gdyz na wysokosci 2000 metrow, na ktorej sie znajduje od trzech juz tygodni, moje pluca moga nie dac sobie rady). No ale pani zagajajaca k'mnie najwyrazniej nie zamierzala poprzestac na hello, gdyz dogonila mnie jeszcze wiekszymi susami (odwrotnie proporcjonalnymi do jej niewielkiego wzrostu) i zaczele prowadzic konwersacje w jezyku angielskim. Zapytala sie, co tu robie, czy tu mieszkam i czy mi sie Kunming podoba, calkiem niezle mowila jak na chinskie warunki artykulacyjne, ja do niej tez mowilam calkiem niezle, jak na moja znajomosc angielskiego. Dowiedzialam sie ze jej maz pracowal w Europie a trzy corki tam obecnie studiuja, ze mieszka tuz obok mnie i ze mnie lubi. I zaprosila mnie do siebie na obiad, ale dokladnego terminu nie ustalilysmy, pokazala mi tylko, gdzie mieszka. Szlysmy tak pod ta gorke i bardziej owa pani niz ja zrobila furore w kregu starszych panow siedzacych sobie na laweczce przy bramie na nasze strzezone osiedle. Cos tam do niej mowili tym swoim dziwnym niemandarynskim chinskim, a ona sie smiala.
Tak sobie mysle, ze Ci Chinczycy sa tacy mili i sympatyczni... Nie spotkalam sie z sytuacja, by na ulicach Poznania ktos zagail do czarnego lub do skosnego, nie wspominajac o dojrzalych paniach, ktore o ile studiowaly, to juz jakis czas temu.
Mam taka cicha nadzieje, ze na ta pania sie jeszcze kiedys natkne. Osiedle nie jest duze, kilka blokow na szczycie gory. I moze wtedy faktycznie zostane zaciagnieta na obiadek? To byloby dopiero cudne - isc na prawdziwy chinski obiad do prawdziwego chinskiego domu... Ale na razie moge sobie tylko pomarzyc.

Mundurki

Prosze, jezeli ktos ma aparat i moja czasami szkole podstawowa lub gimnazjum, to niech bedzie laskaw zrobic zdjecie umundurowanych przez ex-ministra Giertycha, lecz za pieniadze rodzicow uczniow. Bo ja bym chciala to zobaczyc, nim nowy rzad wymysli jakis sposob na zaznaczenie swej obecnosci, i na przyklad cofnie wszystkie niedorzecznosci popelnione przez miniony rzad. Jestem zadna widoku zuniformizowanej mlodziezy, upupionej. Pupa, lydka, geba. Slodkie, umundurowane pupy!!! Gombrowicz zachwycilby sie.
W zamian za taka fotke postaram sie wyslac fotke tutejszej umundurowanej mlodziezy. I to bedzie na pewno ciekawe zdjecie, alez zapewniam. Albowiem tutaj najczesciej jako mundurek funkcjonuje dres z tak zwanego kreszu czy tez innego ortalionu, nigdy dobra w tematyce tekstylnej nie bylam. No ale nie tylko bluza, lecz normalnie z portkami ten dres noszony jest. I tak cala szkola przychodzi na lunch do stolowki uniwersyteckiej jedna i druga i mozna sobie popatrzec, ktory dres wiekszy szal robi. No owszem, i z pulowerkiem sie spotkalam (za to w jakis neonowych bawach), ale dresy bija wszystka, sa mundurkiem dominujacym. I nie jest wazne, czy akurat jestes przyszlym pancurem, czy tez moze aktualnym reprezentantem subkultury rowerzystow jezdzacych na takich rowerkach co jak sie nie pedaluje, to sie hamuje (pokazano mi cos takiego w domu Trolla i Lukasa za pomoca You Tube'a) - obojetne to jest kim jestes, i tak wygladasz na wielbiciela disco-chinolo. I nie jest istotne, jak wiele masz w glowie, i nawet gdybys w nocy po cichu na strychu wymyslal maszyne do przenoszenia w czasie, to na nic to zda sie.
Taka im made in China pozostalosc po zielono-szarych ubrankach w mentalnosci zostala.

poniedziałek, 17 września 2007

Mala swinka

W sobote minely dwa tygodnie, odkad tu jestem. Lubie soboty. W soboty nie trzeba siedziec nad ksiazkami, w soboty mozna oddawac sie ulubionym czynnosciom, spacerowac, rozmawiac, ogladac i podziwiac, jezdzic autobusami, przezywac spotkania z folklorem oraz wyklocac sie z tubylcami.
Tym razem postanowilam wybrac sie z kwiatem polskiej mlodziezy na slynny w calej okolicy Targ Ptakow i Kwiatow, przy okazji zahaczajac o slynny dystrykt muzulmanski i slynne pagody (bo my bardzo lubimy slynne miejsca z przewodnikow Lonely Planet i Pascala). No i poszlismy. Slonko swiecilo, pogoda wczasowa, i my tez wczasowi adekwatnie bylismy.
Pierwszy etap wycieczki czyli Targ Ptakow i Kwiatow okazal sie takim troche Bemem, takim troche Tysiaclecia Stadionem, ale w waskim takim hutongu umieszczonym. Hutong to taka waska uliczka, typowo chinska sprawa. Targ sie wiec rozlazil po labiryncie takich chudziutkich, cieniutkich uliczek, latwo sie zgubic, latwo wdepnac komus w stragan. Na straganach tak naprawde wszystko. No. Przepraszam, jednak nie wszystko. Wlasnie tego, co zawsze na Bema spotyka sie, nie bylo tutaj. Ani odziezy, ani buta, jeno takie folklorystyczne szmelce, wachlarze, parasolki z czerpanego papieru, jakies piszczalki, do ktorych nie ma instrukcji obsugi, kamyczki, kaligrafie, deng (czyli i tak dalej). Jak sie wejdzie glebiej w ta zadyme, to w koncu trafia sie do sektora, o ktory chodzi czyli do zwierzakow i roslinek. Roslinki wiekszej jakiejs rewelacji nie stanowia, na kolana nie padlam, nawet lekko ich ugiac nie potrafilam na widok bonzaja czy kaktusa, bo wszedzie to jest w Polsce, no ale Chinczyk widocznie uwaza, ze cos egzotycznego ma, usilujac wcisnac mi storczyka. Natomiast sedno rewelacji stanowia zwierzaki. Oh. Tu faktycznie bylo wszystko. Ryby, ptaki, szczurki. Obnosna sprzedarz cykad (wielka na trzy i pol cala szarancza z wielkimi czerwonymi oczyma, kazdy egzemplarz zamkniety jest w bambusowym koszyczku - wiezieniu, moze przez to taki pasikonik-gigant wydaje tak zalosne cykanie. Oczywiscie romantyczny to bardzo dzwiek jest, uwielbiam takie przedwieczorne lasy, laki, cykanie, pieknie, nie powiem, sa nastroje... Ale tutaj tych cykad koles mial ilosc hurtowa, koszyczkow zawieszonych na kiju mial moze z 200, moze z 500, huk od tego byl, a nie cykanie, decybele jak na lotnisku szarla de gola za czasow konkorda. Zal mi tych robali sie zrobilo, choc robali za bardzo nie lubie. Ten sam koles mial tez wielki kosz czarnych zuczkow jakis, to okropnie wygladalo, taka czarna drgajaca masa, to te robaki po sobie na chama lazily, ja dziekuje, nie wiem, kto moglby sobie cos takiego kupic, bo o ile zakupienie pasikonika celem podniesienia walorow randki miesci sie jeszcze w mej nadwatlonej przez uplyw lat wyobrazni, to nabytek w postaci czegos, co przypomina karaczana, choc moze nim nie jest, zdaje sie mi byc przedsiewzieciem szalonym. No ale nie jestem stad, nie wiem, nie znam sie, nie bede nikomu wypowiadala wojny o prawa robaka ani probowala zrozumiec, o co tu biega w tym kraju.
Kluczowy moment pobytu na Targu Ptakow i Kwiatow odhaczam od momentu, gdy Bartek powiedzial ku mnie nastepujace slowa: "M., patrz, oni tu maja swinki. Nie morskie." Oh. On mial racje. Tam byla swinka. Taka malutka, jak dwa moje trampki. Z rozowym ryjkiem, slodkimi oczkami, malutkim cieniutkim ogonkiem, raciczkami tak malutkimi i rozowymi, ze az nieprawdopodobnym mi sie zdalo, ze na czyms takim moze stac nawet tak drobne stworzonko. Ta swinka mnie wzruszyla, na kolana powalila, zrobila szal, chociaz pewnie nie chciala zadnego szalu robic, bo byla taka malutka, wystraszona, w ogole w klatce byla - zapomnialam dodac. W klatce! Ona byla taka zmeczona, taka bezbronna, biedna mala swinka. A te straszne chinskie dzieci z racji jezyka, ktory krzyczy nawet szeptem, straszyly biedna swinke, wolajac do niej: xiao zhu! Pomyslalam sobie, ze ja bym chciala ta swinke adoptowac, kupialbym ja i bym o nia dbala, dalabym jej na imie Burek, w zwiazku ze swinki ubarwieniem, karmilabym ja jakimis pysznosciami, wcale nie chcialabym je potem zjesc, jak sugerowal Bartosz. W zyciu bym Burka nie zjadla. Ja bym z Burkiem chodzila na spacerki, by mogl sie wybiegac, ale tam, gdzie nie ma psow, ktore moglyby potraktowac Burka jako przekaske. Burek nie musialby sie bac, spalby ze mna, na pewno by grzal bardzo, byloby nam cieplutko.
Lezka az mi sie w oku zakrecila, gdy pomyslalam sobie, ze musialabym Burka zostawic na pastwe losu, rzeznikow i Chinczykow, gdy jechalabym do Polski. No i odeszlam od klatki z Burkiem, nie ogladajac sie za siebie, a te podle dzieci nadal wolaly xiao zhu, nie wiedzac, ze to nie jest zadna xiao zhu, tylko Burek. Moj.
Potem poszlismy poszukac dzielnicy muzulmanskiej (nie znalezlismy i nikt nie wiedzial, gdzie to jest) oraz pogod (znalezlismy dzieki mojemu wbudowanem w mozg GPS-owi, przy okazji odkrtlismy miasto duchow, czyli swiezo wybudowane zabytki chinskie, w ktorych nic nie ma, puste wnetrza a zewnetrza wzorowane na starocie), a ja ciagle myslalam o swince, co sie z nia stanie i jak sie bedzie czula.
Wrocilam do domu i jakos strasznie pusto mi tu sie zrobilo. Bez rodziny, bez pieska, kotka... I bez swinki.