czwartek, 27 grudnia 2007

Salvador's

Salvador's to knajpa należąca do Chrisa (ależ oczywiście, knajpy w stylu zachodnim należą do ludzi z zachodu), rzekomo jest wystrojona w stylu artysty nazwiskiem Dali (ja nie widzę, nie dostrzegam, nie odczuwam), nie ważne. Wczoraj poszliśmy tam na kolację, w moim przypadku głównym daniem była kawa, więc bardziej zainteresowałam się otoczeniem. A tam przy stoliku opodal zasiadło kilku panów, dwóch rasy białej, trzech rasy żółtej i nuże pogaduchy snuć filozoficzno-egzystencjalne o stanie zdrowia brytyjskiej królowej, polityce ochrony środowiska i temu podobne, a najciekawszym aforyzmem uchwyconym przeze mnie uchem radarowym zdaje się być ten: "Yeah man, the world is hopeless, sex is only a psychological relief!". Egzotyki zajściu dodawała rasta czapeczka na długim czarnym kudle jednego ze skośnych panów (tak, tak, chiński rastafarianiń...), inny zaś na nosie miał okulary w stylu lat osiemdziesiątych (wnioskuję, że w latach osiemdziesiątych taki właśnie był styl, bo czyż sam general Jaruzelski nie nosił podobnych?).
Z drugiej strony do płowowłosej Amerykanki dosiadł się wyjątkowo szpetny przedstawiciel ludności tubylczej (zapytał, czy może usiąść, Amerykanka była wychowana dobrze i miła z aparycji, więc się zgodziła). Wyjął książkę po angielsku i zaczął na głos czytać, a wymowa jego taka była, że mimo decybeli, którymi raczył nawet najodleglejsze kąty knajpy rzekomo z artystą nazwiskiem Dali coś wspólnego mającej, nie można było zrozumieć, o czym słuchowisko traktuje.
Amerykanka uciekła.
Szpetny, straciwszy towarzystwo damskie płowe, przesiadł się do płowego, ale z kolei antypatycznie wyglądającego pana z piwem Dali. I wio, czyta znowu swe powieścidło niewiadomej treści i autorstwa, a ludzkość w bezpośrednim sąsiedztwie (filozoficzna piątka) przekrzykuje go tekstami o beznadziejności świata i psychicznych ulgach. Wobec nieuniknionej zagłady własnych płuc wobec aż pięciu innych par tegoż narządu, szpetny zaniechał w końcu darcia się w niebogłosy i nadstawił swe radary w kierunku reliefów i hołplesów. I coraz bardziej się przybliżał i przybliżał z ryczką swą (a ryczka w stylu Salvadora - malarza była, jasna rzecz), aż zasiadł między panami filozofami, włączając swą nieestetyczną postać w krajobraz bohemy miasta Kunming. Ale bohema nawet tego nie zauważyła, ponieważ zaaferowana była odnalezieniem recepty na miłość.

Tęsknię za Polskim Parobkiem.

środa, 19 grudnia 2007

Podlewanie drzew

Jako, że od pewnego czasu w Kunmingu panuje susza, albowiem chmury dawno tu najdrobniejszej nawet nie widziano (podobnoż to standard w zimie), to nie wiedzieć czemu właśnie dzisiaj na ulice wyjechały polewaczki podlewaczki i z grubej rury zaczęły podlewać po kolei wszystkie drzewa w mieście.
Chińczycy chyba się skapli, co jest największą ozdobą stolicy Yunnanu.

niedziela, 9 grudnia 2007

Truskaweczki

W grudniu w Yunnanie jest sezon na truskawki.
I na ryż.

środa, 5 grudnia 2007

Bo nas jest dużo...

Teatrzyk "Życie" ma zaszczyt wcisnąć Państwu, co następuje.
Zajęcia. Geografia Chin.

Seaton (ku nauczycielce, w języku chińskim): dlaczego Chiny mają tak dużo wód terytorialnych? Przecież w tym miejscu to już powinno być Korei...
Nauczycielka (ku Seatonowi, w języku też chińskim): bo Chińczyków jest dużo, więc musimy mieć więcej morza.
Kurtyna.

niedziela, 2 grudnia 2007

Goście, goście

Jak się na Hospitality Club zacznie wyszukiwać ludzi z Kunmingu, to taka nędza się wyłania po wciśnięciu guziczka search, że aż smutek bierze. Może z dyszka tam nas jest. Przy czym Chińczycy zawsze mają zaznaczone, że u nich nocki spędzić się nie da, co najwyżej mogą po mieście oprowadzić. Wśród tej małej grupiny jest też moja gospoducha klucha (ta sama, co woli euro), którą wykombinowałam właśnie tą drogą, a wraz z nią moje obecne mieszkanie; no i ja jestem też w elitarnym tym gronie.
No i właśnie tą drogą wynaleźli mnie rodacy.
Grzegorz i Gosia to się okazali tacy wariaci być. Spotkałam się z nimi pod dworcem Pi Kej Pi w Kunmingu, pierwszy raz tam byłam, ciekawe miejsce. Chciałam wejść do środka owego dworca, ale niestetyż - wstęp jedynie za okazaniem ważnego biletu na przejazd pociągiem. No trudno, pewnie jeszcze się gdzieś wybiorę pociągiem.
Na samym wstępie znajomości okazało się, że Grzegorz to taki pan, co nie wie, kiedy jego siostra ma ślub, w każdym razie wiedział, że w listopadzie, a to mogło oznaczać, że jutro albo wczoraj ten ślub. Później poszłam po raz pierwszy w życiu kupić bilet na autobus sypialny. Chiński ten wynalazek jeszcze nadal jest mi obcym, natomiast Gosi i Grzesiowi nie, bo właśnie dla nich kupowałam bilet.
Potem udaliśmy się do budy, gdzie baba miała dziesięć pomarańczowych telefonów z pozaklejanymi naklejkami wyświetlaczami, by nie było widać, ile klient wygadał. U babiny zapytałam, czy można rozmowy międzynarodowe wykonywać, bo Grzegorz pragnął zadzwonić do tej swojej siostry mężatki albo jeszcze narzeczonej, żeby się w stanie rzeczy rozeznać. No i właścicielka tego pomarańczowego szmelcu orzekła, że 15 za minutę yuanów to będzie czyniło. Na co Grzegorz powiedział: ale zdzierstwo, to powinno kosztować 3,2 kłajów.

[Nota Bene! W Chinach jest waluta zwana rzenminbi (RMB), czyli ludowa jednostka monetarna (tłumaczenie wolne, me). Ale nazywa się to pospolicie juenem, zaznacza sie owego yuana taką literką Y śmieszną (¥). Ale jeszcze bardziej pospolicie się nazywa tego yuana kłajem. Tak jakby ktoś zamiast złoty mówił kawałek. Bo kuai to dosłownie kawałek. No i jeden taki kuai/yuan/RMB to jest około 40 groszy. A prościej: 10 eurocentów to jest. Koniec przypisu walutowego.]

No to ja powtórzyłam to babsku, pomijając trudne do przetłumaczenia słowo zdzierstwo. A baba powiedziała: okej. No rozumiecie tę logikę? Przed chwilą jakąś hit-cenę wywaliła, a teraz od razu się zgadza na 4,6875 raza mniejszą stawkę? Na o 11,8 kuaia kwotę niższą? Grzegorz więc gadał dziesięć minut, ja w tym czasie dowiedziałam się od Gosi, że oto napotykam na moich idoli absolutnych! Bo przecież zawsze my chcieli być globtroterami, do Mandżurii pojechać na dzikich konikach pojeździć, hej! A tu na oczy me własne, z odległości mikro widzę ludzi, którzy sobie stopem po dzikich stepach zachodniej części Republiki Ludowej jeżdżą i w lepiankach po ludziach mieszkają... Bajka!
Grzegorz skończył rozmowę, idzie płacić, baba mu wciska, że gadał 12 minut, a on stoper włączył i mu wyszło, że dziesięć. Baba przy swoim, a Grzegorz pokazuje jej, że da jej 30 yuanów. I dał jej i sobie poszedł, a na jej utyskiwania ręką machnął był. Baba w końcu zrezygnowana zaśmiała się, wzięła kasę a ja wybałuszyłam oczy na to zjawisko handlowe, które miejsce tu miało i wiedziałam już - idole na maksa! Nie dość, że się oskubać nie dali, to jeszcze zdarli z Chinki dwa yuany!
Podobne akcje cały dzień miejsce miały, a ja oczy wybałuszone do reszty nosiłam już po kieszeniach sweterka.
Ludzie powyżsi nie mieszkali u mnie tylko u niejakiej Laury, dziewczyny z USA. Wynaleźli ją przez Couch Surfing, i wtedy to właśnie o Couch Surfingu po raz pierwszy usłyszałam. No i się zapisałam. No i efekt tego był. Ale o tym to już nie teraz.

Teraz słuchając sobie Babilonu i piosenki o bamboszach poczytam sobie książeczkę.

sobota, 1 grudnia 2007

Obrazek


Obrazek właśnie ilustruje, czym różni się chiński sposób podziwiania cudów natury czy zabytków od ogólnie pojętego sposobu zachodniego. Chińczycy oczywiście na czerwonym, no bo jakim innym?

Nowy obrazek.

Nawiązując do poprzedniego posta - byłam w parku i zaobserwowałam, że mieszkańcy Kunmingu, w przeciwieństwie do mojej ukochanej Katarzyny absolutnie nie mają nic do mew, wręcz mają na ich punkcie coś, co mój tutejszy znajomy nazywa hyziem. No więc hyzia mają na maksa, robią im zdjęcia, jak kto nie ma aparatu, to się po prostu gapi, lub wrzuca im spore kawałki bagietki do tej żbury. Cóż za marnotrawstwo bagietki. W całym Kunmingu z trzy miejsca są, gdzie bagietkę można dostać i są to supermarkety sieci 家乐福, po naszemu Carrefour, a tutaj oto, nad tym właśnie bajorem zatęchłym, co rusz budkę z bagietkami się napotyka, a na bagietkach jest folijka, a na folijce ewidentnie, że dla ptaków się to zdaje wyłącznie. Bo jak na Chińczyka-ludzia, to pieczywo to jest za słone. W tutejszych piekarniach wypieka się nawet minipizzę słodszą od drożdżowca ze śliwkami mej własnej roboty. No ale ja głodna byłam, to sobie kupiłam taką dla ptaków bagietkę i spożyłam, a co tam. Sensację wzbudzałam. No ale ja już i tak wzbudzam sensację swoją najnowszą fryzurą (czasem tylko ktoś mnie zapytuje, jakiego rodzaju mam nowotwór), więc za bardzo mną to nie poruszyło.
Oprócz gapienia się na mewy za pomocą aparatu lub, czasem, za pomocą oczu, Chińczycy jeszcze straszyli te ptaki, żeby raczyły podnieść swe kupry znad tafli wody, wywołując dość ciekawy efekt. Gdyby jeszcze przy zrywaniu się do lotu każdy z tych ptaków nie zostawiał części spożytych uprzednio bagietek gdzieś pod sobą, miałoby to nawet walory wybitnie estetyczne.
W parku zaczepiło mnie dwóch młodzianów chińskiej narodowości (chociaż niekoniecznie, ponieważ, jak się potem okazało, studiują na University of Nationalities), którzy najpierw chcieli, bym im zrobiła zdjęcie, potem chcieli sobie ze mną robić zdjęcia, a następnie już chcieli mój numer telefonu. Albwiem chcieliby improve their english. Ze mną improve? Super! Dałam im więc mój adres e-mail (albowiem, jak wiadomo, my mobile has been stolen, i tak dalej). No i na razie nie napisali nic, a obiecali. Nie wiem, czy mam to traktować jako świadectwo chińskiej niesłowności, czy może jako świadectwo niechińskiej niesłowności (bo w końcu studenci Uniwersytetu Narodowości, co w praktyce oznacza w Chinach mniejszości narodowe - w Yunnanie jest ich chyba z 30). No i jeszcze mogą się odezwać. Bo przecież mogą nie mieć Internetu w tym swoim akademiku. To znaczy jak mieszkają w akademiku to na pewno nie mają Internetu. Muszę kiedyś sfotografować chińskie akademiki i wrzucić na pikasę.
A tymczasem wrzuciłam zdjęcia ptaszorów, których moja ukochana Katarzyna nienawidzi.

Przylot do ciepłych krajów

Podobno nad jezioro Cuihu zleciała się jakaś fauna. W sumię ciekawie byłoby zobaczyć całe stado kaczek, które właśnie doleciało do swojego celu i ląduje po raz pierwszy w tym roku na obleśnie brudnych wodach Cuihu. No i chyba idzie spać od razu, bo taka podróż męcząca jest. No chyba, że przyleciały z sąsiedniej wioski. Jest zima, a one przyleciały, więc wnioskuję, że jestem w ciepłych krajach, bo przecież zawsze się mówiło, że te nasze ptaszyska to do ciepłych krajów wylatują.
Jednakowoż nie mieszkam wcale w ciepłych krajach, tu jest zimno! Czasami w nocy jest zimno okropnie.
Ale już mam patent na podgrzewanie legowiska.
Bierze się łoka, bierze się patelnię teflonową, wlewa się do nich wodę i stawia się na gazie. I gotuje się tę wodę tak długo, aż nie zniknie, dzięki czemu łok jak i patelnia nagrzewają się. Następnie bierze się łoka jak i patelnie i wkłada do łóżka, przykrywająć kocami, pierzynami i wszystkim tym, co może ciepełko patelniano-łokowe w łóżku zatrzymać. Odczekujemy pięć minut, tupocząc z zimna tuż obok łóżka, po czym wyjmujemy garnki a w ich miejsce umieszczamy siebie. Voila! Jest cieplutko, milutko, i można pokusić się o zdjęcie grubych swetrów i spanie w podkoszulce.
Przy okazji poczyniłam obserwację następującą: łok o wiele szybciej traci swe właściwości grzewcze niż teflonowa patelnia. Teflonowa patelnie i godzinę ciepła pozostanie. Więc jak już się leży w łóżeczku to można wykorzystać ją do grzania zmarzniętych od ówczesnego tupotania stópek.
A ja zaraz wybywam na obserwacje ornitologiczne.
Do widzenia.

Reklama

Chciałabym tu zareklamować dwie organizacje, może ktoś wstąpi, jak napiszę, o co biega? Tak więc jast taka organizacja Hospitality Club. Jak się jest w drodze, i nie ma się noclegu, a jest się szczęśliwym członkiem elitarnego klubu, to można skoczyć gdzieś na necik, wskoczyć na stronkę HC i znaleźć kogoś, kto akurat w okolicy mógłby nas przenocować. No i od drugiego końca patyka wygląda to tak, że ktoś jest w drodze, nie ma noclegu, a jest akurat szczęśliwym członkiem elitarnego klubu, idzie do kafejki internetowej (if any) i wyszukuje akurat nas i dzwoni do nas lub pisze, czy możemy go przenocować. I my oczywiście zgadzamy się, bo hospitality i tak dalej. A poza hospitality i tak dalej jeszcze jest oczywiście ciekawość, bo takie osoby on the road to nieprzeciętne są.
No a druga organizacja nazywa się Couch Surfing i o to samo w niej chodzi. Jest ludź na drodze i chce spać, pisze, dzwoni, jak się da i my go gościmy względnie odwrotnie.
Idee ładne, zwłaszcza, jak się jest choć w tak niewielkim stopniu rozlazłym jak ja. Bo są ludzie, którzy rozłażą się o wiele dalej i zdecydowanie bardziej ambitnie.
A robię taką reklamę, ponieważ ostatnio mój żywot kręci się jakoś dziwnie ciągle wśród ludzi z HC i CS. I o tym napiszę może next time.