piątek, 30 listopada 2007

Oh.

Wara od Sigur Ros! Tylko nie pod tramwaj! No dobra już no, odwieszam zawieszenie. Wczoraj zawiesiłam bo zimno było, palce mi zamarzały i doszłam do wniosku strasznego a ponurego, że celem zachowania żywotności tych tak potrzebnych wypustków na ciele, nie mogę już nic pisać na kompie. Bo ja nie mam ogrzewania. A na zewnątrz dzisiaj czwóreczka Celsjuszowa. Mówcie mi od dzisiaj "Siny paznokć". Bo przecież w obliczu zagrożenia tak strasznego, jakim jest wieczyste wyłączenie muzyczki Sigurów oraz pójście pod tramwaj (acz zawsze istnieje jeszcze opcja, że ktoś, kto groził pójściem pod tramwaj pracuje w zajezdni, gdzie naprawia podwozia ósemkom i czternastkom) będę musiała zaraz wysmażyć jakiegoś posta. Choleraż.
Gospoda.

czwartek, 29 listopada 2007

Papa

Zjawisko owo, jakim jest blog mój, jako nieużyteczne zupełnie, zawiesza swoją bytność na razie.
Gospodyni.

czwartek, 22 listopada 2007

Rumcajs abo Janosik w stylu wschodnim

Pytanie do koleżanki o imieniu April: Czy na te góry dookoła Kunmingu, to można się wdrapywać?
Odpowiedź April: Można, jasne, ale to niebezpieczne.
Kolejne pytanie: nie ma ścieżek?
Odpowiedź April: Nie chodzi o to. W górach są rozbójnicy.
Nie mam więcej pytań.

wtorek, 20 listopada 2007

Największe osiągnięcie intelektualne

Wyzwanie dla prawdziwej intelektualistki lub prawdziwego intelektualisty: przeczytać Ulissesa po chińsku. Szczyt abstrakcji.

Aaaaa! A!

Zaspałam!!! No znowu! Ja nie rozumiem, dlaczego dźwięk budzika zawsze wklejam do mojego aktualnego snu zamiast wyświetlić w nim napisy końcowe. Może dźwięk dzwonka muszę zmienić ze swingle singersów na jakiś bardziej przerażający - może muzyka z Władcy Pierścieni, jakaś bitwa, jakieś nazgule i inne paskudy.
Śni się fajnie, bo fabuła się toczy od tak, sama z siebie, a w tutejszym wymiarze fabułę muszę nakręcać ja, a na dodatek ostatnio tak nekręcam nieudolnie, że jakbym miała widzem filmu na kanwie mej nakręconego być, to bym chyba wyszła porozmawiać z bileciarzem kinowym.
Na dodatek ciągle się spóźniam na zajęcia!
No ładna fabuła!

sobota, 17 listopada 2007

Perypetie Marty eS.

Moja gospodyni.

Moja gospodyni, właścicielka mieszkania to osoba światowa. Poznałam ją przez organizację gościnności, nie wspomnę nazwiska tejże organizacji w oryginale z uwagi na cenzurę, która po polsku może nie tak dobrze jak po angielsku. Owa pani bez wahania zaproponowała mi mieszkanie u niej. Sama akurat przebywała w Niemczech na jakiś praktykach. Mówi w obcych językach. No i mieszkanie ma wybitnie europejskie. I to tak ładnie europejskie – czyli nie niemieckie. Jak się okazało później – przy szukaniu mieszkania dla kolegi Bartka – jesteśmy posiadaczami jedynego na kilka(naście) tysięcy mieszkań w KM (skrót dla Kunmingu, ostrzegam na przyszłość) sedesu w stylu starokontynentalnym, oraz wanny, co jest dla Chińczyków chyba zupełną już egzotyką.

Może na marginesie opowieści o mojej gospodyni zobrazuję trochę taki typowy chiński kibel. Bo to jest, jak dla mnie - osoby mało światowej i po raz pierwszy poza Europą przebywającej – eksponat folklorystyczny. To trzeba upamiętnić, bo jeszcze im przyjdzie do głowy za kilka lat przejść na zachodni styl pomieszczeń higienicznych i wtedy kolejny unikalny element Han-kultury, tak samo jak to się dzieje powoli z wierzeniami, starociami architektonicznymi i ubiorami, zostanie unicestwiony.

Typowy chiński kibel.

Pomieszczenie o powierzchni jednego metra kwadratowego (sic! 100 dm2, 10000 cm2!) jest niebywale wręcz napakowane różnymi funkcjami, gdyż na tak małej powierzchni mieści się co następuje:

  1. toaleta typu Małysz; niektórzy dostrzegają niebywałe zalety takiej toalety, gdyż pozycja Małyszowa podobno bardziej sprzyja udrażnianiu dróg. Wcale nie oddechowych. Standardowy Chińczyk płci męskiej ma do perfekcji opanowaną pozycję w kucki i korzysta z niej zawsze wtedy, gdy nie chce mu się stać, a akurat nie ma ławeczki. Tożto nie dziw, że im tak wygodnie, skoro to jako spoczynkową pozycję traktują. U nas pozycją spoczynkową jest siedzenie i służą do tego dwa skupiska mięśni zwane razem bardzo adekwatnie.
  2. Około dwóch metrów nad wyżej wspomnianą dziurą wisi sobie słuchawka od prysznica.
  3. Nad słuchawką od prysznica wisi bojler na wypadek, gdyby nie było słońca. Bo jak jest słońce, to każdy Chińczyk pobiera wodę z bojlera na dachu, który połączony jest z solarem. Świetny wynalazek, świetny chiński zwyczaj.
  4. Jak można się domyślić, w owym kiblo-prysznicu nie ma już nic więcej, ponieważ się zdecydowanie by nie mieściło w nim nic więcej. Tak więc nad rozkoszne wygrzewanie się w wannie z lekturą to czasopisma, to znowu powieści, czy też nad posiedzenie z lekturą programu telewizyjnego, jak również nad strojenie głupich min do lustra przy myciu zębów czy goleniu Chińczycy przedkładają oszczędność powierzchni. Przecież w to miejsce można wstawić kino domowe, nieprawdaż.

Wróćmy jednak do właścicielki mojego mieszkania, które ma tak wielką toaletę, że mieści się w niej wanna, muszla klozetowa, umywalka, lustro i pralka świętej pamięci firmy Siemens i tejże formy bojler grzejący wodę, gdy nie ma słońca. A zwłaszcza wróćmy do światowości owej dziewczyny.

Ostatnio pisałam do niej w sprawie ewentualnego nocowania członków organizacji gościnnych i innych takich gości nie gości, bo nie chciałam jakoś bez jej zgody w nie moje progi ludzi zaciągać. No i przy okazji tego maila wywiązała się rozmowa na googlowym czacie.

Dowiedziałam się, że pani, o której się tu pisze, dostała przed nos nowy kontrakt z tą pekińską firmą, w której pracuje, bardzo korzystny, a ona lubi tę pracę, więc chyba nie wróci jeszcze do KM, tylko posiedzi z rok jeszcze w Pekinie. No i w związku z tym, jak kiedyś tam przyjedzie do KM, to czy mogłabym ja, Marta, zapłacić jej za mieszkanie wszystko. Ja mówię, że dopsz, i się upewniłam, czy mówimy o 5000 Yuanów. Na co otrzymałam odpowiedź następującą:

***: Nieeee! 500 Euro.

Marta: No czyli 5000 Yuanów.

***: Ale ja nie chcę yuanów, ja chcę euro! 500 Euro.

Marta: No ale ja nie mam euro. Ani jednego jurka nie mam.

***: No ale jak to?

Marta: No skąd mam mieć?

***: No z domu. Przecież musiałaś przywieźć jakieś pieniądze z Polski.

Marta: Ale dolary czy złotówki?

***: No euro!!!!!!!!!

Marta: Ale my nie mamy euro.

***: Nie macie euro? To gdzie jest Polska? To nie jest w Europie?

Marta: Jest, ale my nie mamy euro, mamy złotówki. A ja mam dolary. Bo mi ambasada w dolarach stypendium wypłaca.

***: Umawiałyśmy się na euro jeszcze zanim przyjechałaś do Chin. Mogłaś wziąć jakieś euro z Europy.

Marta: No ale ja myślałam, że równowartość euro też może być. Bo po co komu w Chinach euro.

***: Ale ja chcę mieć euro, by mieć, jak będę jechała do Europy. Załatw to.

No cóż, pozostało mi wyrazić nadzieję, że jakoś skombinuję to 500 Euro, by nie zostawć wyeksmitowaną z moich sympatycznych włości (ah, ta wanna w słotne wieczory!), ale tak naprawdę czarno to widzę. I możliwe, że nie wiecie czemu to takie tragiczne jest. Więc poniżej jest tłumaczenie, ale proszę czytać uważnie ze zrozumieniem, bo to zawiłe.

Wymiana waluty w Chińskiej Republice Ludowej.

W Chinach walutę wymienia się w banku. Inne metody są nielegalne. Jak coś jest nielegalne, to oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto postąpi wbrew przepisom. Tak więc pod największymi oddziałami banków w najbardziej turystycznych okolicach miasta KM kręcą się ludziki, którzy zaczepiają tylko białych by szepnąć im w pierś (bo tylko do niej sięgają) „ekczejncz, ekczejncz”.

Tak więc będąc w posiadaniu bezużytecznych w tym kraju dolarów, na dodatek coraz mniej wartych (stanu intelektu polskich dostojników państwowych, którym podobało się wymyślić, że będziemy dostawać stypę w USD nie będę komentowała) udaję się do Banku Chińskiego, gdzie godzinę stoję w kolejce (O thank you Lord, że wszędzie są maszyny do generowania numerków! Przynajmniej można iść na pączka do pobliskiego Donutsa w czasie, gdy chińscy petenci próbują ogarnąć swoimi umysłami, co się dzieje z ich pieniędzmi). Gdy nadchodzi moja pora, podchodzę do okienka, wypełniam mnóstwo papierów, pokazuję paszport, pan lub pani ogląda moje wizy bardzo dokładnie, porównuje zdjęcie z tym, co widzi za szybką, oddaje dokumenty przeze mnie podpisane i paszport kierownikowi zmiany, ten pisze coś w komputerze i uczonych księgach, oddaje kasjerowi ten majdan, który przelicza pieniądze ręcznie oraz przy użyciu maszyny, by ponownie znowu przeliczyć ręcznie, no i w końcu następuje wymiana środków w USD na środki w RMB (renminbi, chiński odpowiednik PLN) i odchodzę, zamknąwszy uprzednio wszystko na klucz w plecaku oraz wcisnąwszy przy kasie guziczek, że jestem usatysfakcjonowana obsługą.

Razem z pieniędzmi w RMB i paszportem dostaję jednakowoż jeszcze coś i tutaj werble, proszę się skupić, ważna sprawa! Mianowicie dostaję świstek o nazwie EXCHANGE MEMO i tylko z tym papierkiem mogę kiedykolwiek wymienić RMB na USD w identycznej ilości, jak to przed momentem uczyniłam w drugą stronę. Bo Państwo Chińskie tylko „wypożycza” mi RMB, albo raczej ja „wypożyczam” im USD, jak okażę świstek i odpowiedni zastaw w RMB, to dostanę je z powrotem.

No i teraz zagwozdka mam nadzieję się rozjaśniła. Jak mam zdobyć euro w tym kraju, skoro nie mam świstka, że uprzednio wymieniłam EUR na USD lub RMB (tylko taką walutą dysponuję)? I teraz też można zrozumieć, czemu tej szalonej właścicielce mieszkania zależy na tych jurkach. Bo sama nie ma papiura i też wymienić nie może, a w Niemczech czy gdzieś w Europie diabelnie trudno jest wymienić yuana na jurka.

Pozostaje mi chyba skorzystać z dobroci cinkciarzy, lub samej stanąć pod Bank of China i proponować Europejczykom wymianę. Albo zapytać na Hospitality Club albo na forum Go-Kunming, czy ktoś jurków nie ma/przywieźć by nie mógł w zamian za nocleg (w przypadku HC).

Tak więc gdy ktoś jest światowy, to nie zawsze jest dobrze. Może ma wannę, ale też chce jurki. Które zdecydowanie są tu dobrem deficytowym.


*Wszystko jest zmyślone, a ewentualne podobieństwo do prawdziwych postaci czy wydarzeń niezamierzone...

czwartek, 15 listopada 2007

Meteo-szajba.


Ale dół. Ja jestem prawie pewna, że to od pogody. Bo jesień idzie. Już nie jest 20 stopni tylko 18. Liście żółkną. O kant pośladka rozbić to wszystko. Obrazek zapodaję kolegi Chińczyka, co taki mądry był. Taaa, uśmiechajcie się. Chinole!
(Rasistka doraźna na dzisiaj)

Dobranoc.

Telegraf.
Przyjechało dwóch Polaków - Gosia i Grzesio. Stop.
Na Hospitality Club mnie wynaleźli i dzięki tejże sprytnej instytucji internetowej spędziliśmy razem dwa dni. Stop.
Gosia i Grzesio jadą z Kirgistanu do Belgii. Przez Chiny (tu ja się pojawiam w ich życiorysach), Laos, Kambodżę, Tajlandię, Indie, Pakistan, Iran, Turcję (istnieje też wizja alternatywna azersko-gruzińska) i tak dalej. Tak dalej jest nudne. A więc stop.
Ale ja jestem o wiele bardziej nudna. Ale dół. Stop, stop, stop!!!!!!!!!!!!
Więc by sobie wynagrodzić nudność swą udałam się do koleżanki niosąc jej pomelo w prezencie. I na drodze tej do koleżanki droga została mi zagrodzona przez Chinkę o typowo chińskim imieniu Mandy. Stop.
Mandy płacząc powiedziała, że muszę jej pomóc, albowiem ona szuka nauczyciela angielskiego na uczelni wyższej. I musi na jutro znaleźć. Ale po kilku zdaniach zamienionych ze mną w tej mowie (I am not 清楚,if 我可以teach students...) popadła w ciężką depresję, że jednak nie udało jej się znaleźć odpowiedniego nauczyciela. Stop.
To ją zaprowadziłam do ludzi, którzy nie mieszają języków. I załatwiłam koledze robotę wysoce rentowną. Stop.
Ale dół.
Stop.
Stop.
No to zaczęłam szukać jakiejś roboty, w której ja bym mogła bogactwo osiągnąć. No i tak znalazłam przypadkiem anonsujące się dziewczę chińskie, które chciałoby się uczyć niemieckiego w zamian za chiński. I poszłam na spotkanie. Stop.
Nauczanie języka niemieckiego Chińczyka napotyka na poważne trudności. Bo Schrank to nie to samo co schlank. Stop.
No i okazało się, iż mój chiński do dupy jest, moja nowa koleżanka (0 typowo chińskim imieniu April) usiłowała nauczyć mnie wymowy tego i tamtego, ale nic i w ogóle dół. Stop. Stop.
I jesień idzie.
I zupa jest za słona. To znaczy za ostra. I dolina!
Kropka, kreska, przecinek, koniec!

niedziela, 11 listopada 2007

W niedzielne popołudnie na ulicach

W niebieskim kwadraciku - rzeczywistość europejska, w czerwonym - chińska, a ilustracja prezentuje to, co się dzieje na ulicach w weekendy. Nic dodać, nic ująć. Zwłaszcza, jeżeli się założy, że niebieskie, to terytorium NRD/RFN.

sobota, 10 listopada 2007

Ja.


Niebieskie - Europa i pochodne. Czerwone - Chiny. Chińczyk studiujący w Niemczech to namalował był.
Zdjęcia wyjęłam ze stronki http://bambusowylas.blog.polityka.pl/, oświadczam, że nie jestem autorką i że wykorzystuję tylko do celów ludycznych.

Pytanie dnia

Czy wmieszczę się w chińskie majtki rozmiar M?

Incredible

Mnóstwo Chińczyków myśli, że wszędzie poza Chinami językiem urzędowym jest angielski.
Zdziwienie Feja na moje sprostowanie, że bynajmniej - bezcenne.
A w świątyni lub w innym miejscu szepcza do siebie teatralnie: meiguoren, co oznacza mieszkanca Ameryki.
I podchodzą w sklepie, banku, restauracji i pytają: mei ai hei pi yu?
Ja na to - czy mógłby Pan po polsku mówić, bo nie czaję o co Panu biega?

piątek, 9 listopada 2007

Made in China.

Dolar idzie na łeb na szyję.
Ale nie o tym będzie.
Po dwóch miesiącach oględzin wreszcie postanowiłam dokonać bardzo ważnego zakupu. Never stop exploring!
Ale nie o tym będzie.
Przechadzając się po sklepie muzycznym z płytami spotkałam zapoznanego na planie serialu płowego Izraelczyka, którego imię pozostaje dla mnie nadal zagadką, i zgadaliśmy się na temat muzy i absolutnie uwielbiamy tę samą muzę, czyli wszystkie płyty występujące w tym sklepie. Staliśmy tak przy półkach i rozprawialiśmy o solowych projektach muzyków The Car Is On Fire, podróbie Aira, ilości płyt the Cure występujących w naszych domowych zasobach i umówiliśmy się na poniedziałek na podmiankę muzyczną.
Ale nie o tym, ach nie o tym chcę pisać.

Po wyjściu ze sklepu muzycznego przechadzałam się i patrzę, a tam sklep typu butik z rozkosznymi na pierwszy rzut oka gadżetami. Więc weszłam. I od razu zakochałam się w czapeczce, która po przymiarce okazała się być stworzona dla mnie. Niby nic takiego, czapeczka czarna z dzianiny, ale ja ostatnio właśnie polowałam na czarną czapeczkę z dzianiny, by przyłączyć się do Willowego teamu. Bo Will ma czapeczkę czarną w ten deseń i gdy mi ją wciągnął na głowę, uznaliśmy, że to jest to. Tak, zdecydowanie to! Więc kupiłam czapeczkę, zachwycona nią i w ogóle we wspaniałym humorze byłam, tania czapeczka była!
I oto nadeszłam do domu mego po południu w piękny dzień piątek, objuczona wielkim pomelo (a wiecie co to pomelo?), napojem typu sok pomarańczowy z miąższem, ciastkami o nazwie sachima, które uwielbiam, ale których składu czy smaku niestety nie potrafię sprecyzować (no, przepraszam, no) oraz z moim wiekopomnym i wychuchanym, wymarzonym zakupem (never stop exploring!!!) i ową czapeczką i po odzieniu się w ukochany prezent dla siebie samej z okazji urodzin, które przecież kiedyś tam mam (never i tak dalej! Po stokroć never i tak dalej!) doszło do wkładania również czapeczki. No i co?

No i się okazało, że czapeczka wadę ma i to mega, mianowicie jest jakoś tak zrobiona, że się pruje i to jest jej, niestety, przeznaczenie, bo musi się pruć w takim stanie rzeczy, którego może nie będę precyzować, bo się nie znam na drutach, szydełkach i iglicach. Ale opcja oddania czapeczki zdecydowanie odpadała, bo czapeczka już pokochana została, a poza tym czy się oddaje psa, jak się go raz wzięło, choćby wnosił błoto i szczekał na sąsiadów? Nie! Może dla czytelnika czapka to nie pies, ale dla mnie właśnie ona jest pies, Azor ma na imię ta czapka teraz i basta!
Więc ja od popołudnia późnego do wieczora oczko po oczku uciekającym psu memu zastępczemu łapałam, i nadal wszystkich oczek nie złapałam. Jednakowoż, jak głosi pieśń ludowa, nie chodzi o to, aby gonić króliczka, ale by gonić go 嘛 (to obok to jest ma i może znak jest niezrozumiały, lecz musi tu być [嘛 znowu musi być użyte, bo musi, bo to Nosowskiej jest powiedzonko]).
I tak mnie teraz wkręca to łapanie tych oczek, że zaczynam to uwielbiać i podczas tej czynności tak wiele tematów przewija mi się między prawym a lewym uchem, że aż sobie się dziwię.
I co ciekawe - wydaje mi się, że te oczka są płci żeńskiej.
Chyba pójdę już spać.

PS. Jak się 嘛 używa, to to o erudycji świadczy.
Ma, ma, ma, a nawet Mama.

Słońce wyłazi ślamazarnie

Dzień dobry. Mówię dzień dobry, bo jest godzina 7:17, a Polsce jaka jest godzina, trudno ustalić, nie mam bowiem mózgu. On się jeszcze nie obudził. Wstałam sobie o szóstej rano, by napisać 日记, zwane rzygami, to jest chińska wersja pamiętniczka. Ale nie dam czytać Małej Dzikiej Śliwce (o której jeszcze napiszę jak mi się będzie chciało - jak nie, to już trudno) o moich intymnych doświadczeniach, niech sobie serial włączy, w końcu lubi seriale oraz zdarza jej się zatęsknić do boskich chińskich aktorów - bożyszczy, sama nam mówiła przy okazji naszych wyznań (wymuszonych) na forum grupy na temat naszych wiekopomnych ról w superprodukcji chińskiej. O której jeszcze napiszę, jak mi się będzie chciało. A jak nie - no trudno.
Więc nie napisałam rzygów, po chińsku rzydzi, tylko uruchomiłam sobie muzykę Wilco, i obejrzałam w piętnaście minut wszystkie filmy, jakie miałam, bardzo lubię tak sobie poprzeskakiwać i to od końca i obejrzeć tylko niektóre kadry. I sobie poprzeskakiwałam, dochodząc do wniosku (ponownie), że Screamin' Jay Hawkins mnie przeraża, Audrey Tautou jest bardzo sympatyczna, Tom Waits przypomina mi znajomego, a Cartmana i Kennego nie jestem w stanie zrozumieć. I w tenże sposób zrobiła się godzina, w której to magicznej godzinie słońce ociężale wytoczyło swe brzuszysko na nieboskłon, pozorując świecenie. I w tejże magicznej godzinie ja muszę wymienić jeden set bardzo ciepłych ciuchów na inny set jeszcze cieplejszych ciuchów, co będzie wymagało włączenia maszynerii myślenia.
Czy już pisałam, że Mała Dzika Śliwka (o której napiszę jeszcze, bądź też o której już nie napiszę) wkleiła mi wczoraj do rzygowego zeszyciku naklejki kolorowe wypukłe wielkości drugiego końca ołówka, a w to w nagrodę za to, iż użyłam w mojej wypowiedzi na temat kradzieży portfela i telefonu świeżo wyuczonych konstrukcji o wyższym stopniu zaawansowania? Nie pisałam? No to jak mi się będzie chciało, to jasna sprawa - jeszcze o tym napiszę, a jeżeli nie znajdę w sobie nastroju, to sprawa oczywista - nie napiszę.
Życzę wszystkim miłego dnia lub miłej nocy, opcja do wyboru.

piątek, 2 listopada 2007

Prawdziwe życie - odcinek drugi.

Prawdziwe życie studenckie polegające na nieustannych utarczkach z losem, który usiłuje mnie uczynić dojrzałą poprzez fundowanie mi coraz to nowych doświadczeń wszelkiego rodzaju, zostało na chwilę przerwane, albowiem miałam sesję. Egzaminacyjną. Trzy egzaminy: gadanie, słuchanie i główkowanie (bo ostatni egzamin to były takie szachy, taka trochę kostka rubika, taka szarada, trochę zgaduj-zgadula, ale generalnie wyzwanie dla intelektu, jakie najbardziej lubię). Wyniki już są, i, co nikogo nie dziwi, Koreańczycy byli lepsi. Postanowiłam również tym razem nie dostawać ataku histerii z powodu nie najlepszego wyniku egzaminu i w ogóle przestać się już interesować egzaminami, a przejść do tego, co się dzieje. Nie będę się rozwodzić na temat kradzieży dokonanej na moim plecaku, pominę fakt tryskającej w toalecie nieujarzmionej wody, o dziewczynie francuskiej narodowości, którą odwieziono samolotem do szpitala w Szanghaju, z powodu braku w mieście Kunming odpowiedniego oddziału w szpitalu psychiatrycznym też pisać nie będę, bo wszystkie te fakty jakoby przebrzmiały.
Za to pragnę napisać o czymś innym, mianowicie o smalcu.

Smalec tudzież boczek.
Wczoraj udałam sie wieczorkiem do znajomych i przyjaciół, by pokazać im arcydzieło sztuki, jakim jest moim zdaniem film "Stomp: Out Loud" o ludziach, którzy wytwarzają muzykę za pomocą piłek do koszykówki, kart do pokera i jabłek. I postanowiłam, przechodząc obok cukierni o wdzięcznej (i dźwięcznej) nazwie SRYK, nabyć na chybił trafił trzy słodkie bułeczki.
Bułeczki były faktycznie słodziutki, polane lukierem. Glancem tak zwanym. W środku miały natomiast nadzienie. Egzotyczne, ale jakże swojskie. Drożdżówki ze smalcem tudzież boczkiem jadł ktoś? No ja nie. To znaczy już teraz tak. I mogę powiedzieć, że wolę zdecydowanie kompozycję chleb+smalec+sól+ogórek kwaszony.
Tak więc z kulinarnych atrakcji jest to zdecydowanie najbardziej robiąca szał, mimo, że jadłam tu już pomidory z cukrem, lody o smaku kukurydzy lub groszku lub fasoli, pomarańczę wielkości piłki do siatkówki.