czwartek, 25 października 2007

Burczenie

Co noc w okolicach godziny pierwszej w nocy nie pozwala mi zasnąć dziwne burczenie. Dźwięki słoniowe, właściwie nie słyszalne, bardziej odczuwalne w drżeniu ścian. Co to jest?

Pokarm

Jem kolację. Musli prócz standardów zawiera w sobie kawałeczki suszonej (i piekielnie twardej) dyni. Jogurt jest o smaku kiwi-aloesowym z extra dużymi kawałkami... owoców?

Jutro jest jakaś wielka impreza szkolna, na której każda nacja ma się pochwalić swoją potrawą. Ale ja, jako jedyna reprezentantka kraju, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba, postanowiłam zaprzestać poszukiwań kiszonej kapusty i pójść na to przyjęcie incognito. Podłączę się do jakiejś ekipy włoskiej, francuskiej, lub nawet chińskiej, albowiem jutro wyjątkowo na tę okazję mogę poczuć się Chinką.

wtorek, 23 października 2007

Niewolnica Martooha

No więc zacznę od tego, że halucynacje nie minęły. Dzisiaj jedna beczka z gazem pod domem ma cztery poziomy (tak jak wczoraj), natomiast druga ma ewidentnie dwa poziomy, trzy razy mrugnęłam okiem, za każdym razem to samo. To ja już nie wiem co wczoraj widziałam. Po chwili kontemplacji tego widoku z mojego okna wpadłam na to, że może to moje szyby brudne są, i wyszłam na balkon, który na tę samą stronę północną wychodzi, wziąwszy ze sobą aparat, by dowody jakieś namacalne chowania się poziomów beczek mieć w przyszłości. Balkon jest tu otwierany za pomocą klucza. Otworzyłam więc za pomocą klucza tenże i przemyślnie schowałam kluczyk do kieszonki, by nie zostać zatrzaśniętą na balkonie. Dumna z siebie i z oznak jakiegoś tam posiadanego rozsądku wyszłam na balkonik, drzwi otwarte od niego zostawiłam, niech się dom wietrzy, a ja foty strzelać będę. Trzasnęłam dwie foty beczek magicznych gdy nagle trzasnęło. Drzwi się zamknęły od balkonu. No ale wiadomo - mam kluczyk, nie ma bólu - strzeliłam więc jeszcze jedną fotę krajobrazowi dookoła. Rozejrzawszy się i westchnąwszy przystąpiłam więc do wydobywania kluczyka z kieszeni spodni. I bez obaw, nie upuściłam go gdzieś w krzaczory pod balkonem, czary go również nie dosięgnęły i był na swoim miejscu. No i przystąpiłam do otwierania (odkluczania) drzwi balkonowych od zewnątrz, a debiut to mój w tej dziedzinie był. I co?
No i nic.
No nie otworzyły się były. Trzy jakieś guziczki na zamku były, wcisnęłam każdy (wdusiłam), ale nadal nic. Sezamie otwórz się absolutnie, jak przewidywałam, w tym akurat wypadku też nie podziałało. Westchnęłam ciężko i poczułam dokładnie to samo, co czułam w Szanghaju na lotnisku, gdy koleś powiedział mi, że nie polecę do Kunming, bo nie ma mojego bagażu. Czyli uczucie, że generalnie się wszystko rozwiąże, ale najpierw muszę wymyślić jak.
Pomysł pierwszy: zadzwonić do kogoś znajomego, niech przyjdzie, rzucę mu kluczyk i mnie odkluczy z zewnątrz. Pomysł pierwszy wysiadł już na wstępie, albowiem nie miałam przy sobie kluczy do mieszkania, które byłyby wielce użyteczne dla osoby chcącej z jego wnętrza otwierać mi drzwi.
Pomysł drugi: zadzwonić do Feja, Fei ma wszak klucze od mieszkania. Pomysł drugi okazał się jednak do kosza, bo urządzeniem, które miałam przy sobie nie był telefon, ale aparat fotograficzny.
Pomysł trzeci: wdarcie się do łazienki naszej, której mały lufcik wychodzi akurat na balkon. Okno w łazience zawsze jest troszkę uchylone, gdyż kabel od bojlera wychodzi przez nie na balkon, gdzie znajduje się kontakt (egzotyka taka). Popróbowałam trochę ruszyć to okno z poziomu balkonowego gruntu, ale okienko trochę wysoko jest, nawet jak na mnie. Przed wejściem na stojącą na balkonie chyba właśnie w takim emergency-celu beczkę przeanalizowałam jeszcze inne wyjścia z sytuacji, ponieważ wielce prawdopodobne, że przez lufcik nie przeszłyby moje bioderka i okoliczne części ciała.
Pomysł czwarty: czekać do północy na Feja. Bo Fei późno wraca.
Pomysł piąty: skoczyć z balkonu i pójść sobie na noc do kogoś ze znajomych. Ale ta opcja taka sobie byłam bo mieszkam na czwartym piętrze.

No i cóż, westchnęłam sobie, dotleniło mnie i znowu zaczęłam grzebać od niechcenia przy tym zamku. No klucz się przekręcał, ale nie chciał otworzyć tych cholernych drzwi! Guziczki się wciskały i przekręcały i nic to nie działało. Może to jakas pieprzona kostka rubika w wersji obcej, pomyślałam sobie i zaczęłam na raz wciskać guziczki, potem jeden ciągnąć a drugi wciskać, przekręcać trzeci i tym sposobem, nie wiem jak, nagle zrobiło klik i drzwi się otworzyły... A ja w szoku wzięłam kluczyk (znowu objaw zdrowego rozsądku, bo jakbym go zostawiła na zewnątrz, to już nikt nigdy by konwencjonalnym sposobem na balkon się nie dostał) i weszłam do domu.
Koniec (szczęśliwy).

poniedziałek, 22 października 2007

Haluny!

Wstałam dzisiaj rano, wykonałam rozkoszną czynność przeciągania, podniosłam roletę i... Co widzę? Moje beczki zaokienne z gazem mają po cztery poziomy! No nie wiem, czy śniło mi się, czy nie, że wcześniej miały 3 poziomy (jedna) i 2 poziomy (druga). Czy to są jakieś peryskopy, czary mary czy klocki lego? A może to ta herbata Pu Er???????????
Wyszłam się więc szybko przewietrzyć. Na świeżym powietrzu moje beczułki też się okazały mieć cztery poziomy. Wolę już o tym nie myśleć, bo dochodzi do niebezpiecznych zapętleń i zaraz będzie error. A jeszcze muszę dzisiaj wykonać kilka czynności intelektualnych przed resetem.

niedziela, 21 października 2007

Warning! (disgusting)

Kto należy do obrzydliwców, czyli takich ludzi, których odrażają robaki, niestetyczne zawiesiny, odgłosy paszczą i niepaszczą, objawy przemijania, czynności fizjologiczne i tak dalej, czytać tego posta nie powinien, albowiem jest on pozbawiony dobrego smaku, wartości estetycznych oraz sięga swym tonem literackiej piwnicy, której nie da się uwznioślić imieniem "underground". No ale pocieszam się, że "piwnica też poziom", jak zwykła w chwilach miłosierdzia mawiać Marta D.
To jest właśnie ten moment, w którym osobnicy o delikatnym żołądku dają nogę.

[No dobra, jak tamci już odeszli, to mogę się przyznać, że nie będzie tak strasznie.]

Zaistniała taka potrzeba, by odnaleźć w ogromnych, niesamowicie chaotycznym supermarkecie (bo niechaotycznych nie tworzy się w Chinach, gdyż Chińczycy nic nie mogliby znaleźć) artykuł, którego nie można odnaleźć w małym, delikatnie chaotycznym sklepiku w rodzaju rodzimego Płaza. Mianowicie tampony. Udało mi się dokonać tego odkrycia po dwudziestu minutach przemykania się pomiędzy pięcioma regałami pełnymi podpasek, wkładek higienicznych, patyczków do uszu i wacików - na pół półki tamponów 90 procent jakieś zajmowały supery, kilka paczek było minisów i tylko jedna normali. Myślę, że analiza tego zjawiska mogłaby stać się elementem pracy naukowej czy to anatoma czy to kulturoznawcy, a może specjalisty od biznesu, ja sie na interpretacji co najwyżej literackiej znam troszkę.
Sedno artykułu to zawartość opakowania, które w końcu nabyłam.
Oprócz standardowej zawartości (tampiki plus instrukcja - tu oczywiście w znaczyskach, pozwalająca zna poznanie chińskich nazw niektórych części ciała) znalazłam torebeczkę czegoś, co chyba można nazwać "opakowaniem na palec". Odliczona ilość sztuk... Obrazowo? Proszę: coś, co by zostało, jakby z foliowej rękawicy odciąć śródręcze i zostawić palce.
Przyprawiło mnie to o histeryczne zdumienie, pociekły mi łzy z radości, że takiego antropologicznego odkrycia dokonałam na moich badaniach terenowych! Dzikus przerósł swym umysłem Cywilizację!
Kocham chiński folklor! Folklor higieniczny!

Ku pamięci.

Białe jabłko to gruszka. Okrągła.

Chiński Grus Grus

No jak oni to zrobili? No i kiedy? Cud krajobrazowy wyrósł mi w panoramie salonowej, konkretnie żółty (no właśnie, czemu one zawsze są żółte?), wysoki, z nosem… żuraw.
Widziałam już wcześniej, że na pobliskim placu budowy, na którym stały już trzy takie, zaczęli jakieś machinacji urządzać, któregoś dnia w miejscu machinacji pojawiła się, uwaga (werble): BUDKA pana dźwigowego. Metr wysoka konstrukcja żółta stalowa dźwigała dźwigową kabinę. Bezsensowny to był w gruncie rzeczy wynalazek. Poświęciłam mu więc tylko część mojej uwagi (resztę poświęcałam na łapanie oddechu, albowiem budowlany plac się znajduje akurat w tym miejscu, gdzie moja droga do domu pod najbardziej malowniczym kątem wije się wśród krzaczorów). Następnego dnia jednakowoż budka już nie stanowiła samotnej bezsensownej budki. Następnego dnia budka stanowiła budkę z nosem. To znaczy na wysokości jednego metra oprócz budki była już ta cała najważniejsza (moim zdaniem) część żurawia, horyzontalna, do powierzchni ziemi równoległa. Najśmieszniejsze było to, że spodziewając się dalszego ciągu historii dźwigowej rozejrzałam się dookoła za kimś, kto budkę w karłowaty dźwig przeistoczył, jednakowoż całość wyglądała na opuszczoną, a najbliższą żywą istotą byłam ja, a nie żaden tajemniczy stawiacz dźwigu. Nikogo!
No i dzisiaj idę tak sobie i patrzę w kierunku niedorostka, a tam już dorostek! Ogromny na kilka kondygnacji żuraw stoi na całkiem długiej nodze (żółtej).
No więc pytam: kto zbudował żurawia?
Kiedy ci tajemniczy sprawcy uczynili to?
I w końcu – jak? Jak zrobić nogę żurawia długą, jak jest ona krótka? Na pewno nie przez nakładanie na jedne klocki nowych klocków, ponieważ sama góra żurawia już tam była wcześniej! No i chciałam też dostrzec, iż nie było w okolicy prażurawia budującego żurawia.
Tajemnicza ta sytuacja wprawiła mnie w taki zachwyt, że chciałabym zostać panią dźwigową. Może właśnie taka przyszłość jest mi pisana, a ja tu wkuwam jakieś znaczyska?

wtorek, 16 października 2007

Serial?

PO godzinie bezowocnego usiłowania, zarówno z mojej strony (globu) jak i z Magdaleństwa strony (globu) nie udało nam się przesłać Magdaleństwa zdjęć na moją pocztę, ani umieścić tychże na Pikasie. Error za errorem. Horror za horrorem. Więc miast umieszczać długie i nużące posty w moim stylu napiszę tylko, że dzisiaj dostałam telefon od mojego menadżera Bartosza eS, że jutro gram w jakimś serialu historycznym chińskim. Ale póki nie zobaczę kamery, to nie uwieżę...

czwartek, 11 października 2007

Exhibition - odcinek 5.

Kontynuuję, bez żadnego previosly. Jak kto chce previosly, to niech odda się lekturze posta poniżej.
Jakim cudem Chińczyk od exhibition wtargnął na patio naszej uczelni wraz z towarzyszką swą, długowłosą Chinką? Nie mam pojęcia… Oczywiście na gapieniu się nie skończyło, Chińczyk machnął na mnie, na jego twarzy jakaś panika była totalna. No podeszłam do niego, co miałam robić, choć moje arterie napełniały się niebezpiecznie adrenaliną. No i powiedziałam ni hao, i uśmiechnęłam się. A ci w te pędy nawijać ku mnie, że podpisali umowę, że oni muszą mieć jakąś blondynkę i dlaczego nie przyszłam w umówione miejsce mnie pytali, jakby Włos esemesa mego nie dostał albo jakby przez Włosa poinformowani nie zostali, że ja tu nadzwyczaj ważne spotkanie szkolne mam. To ja im tłumaczę, iż ja tu mam zajęcia, ważna sprawa, nauczyciel mnie nie puści i tak dalej, generalnie brzydko starałam się wymigać od pojechania gdziekolwiek z tymi ludźmi… No ale oni nie patrzeli wcale groźnie, lecz jak siedem nieszczęść płaczliwie i żałośnie. No to ostatecznie nie byłam na takie środki pozawerbalne totalnie nieczuła, i zapytałam, czy mogę wziąć ze sobą moich znajomych.
Pięć minut siedzieliśmy już w samochodzie marki Volkswagen, model Santana (w Polsce takiego nigdy nie widziałam, a tu ich jeździ tyle, ile u nas Volkswagenów Golfów). Honorata i Bartosz nie byli zachwyceni tym, że muszą robić za moją ochronę, no ale mimo wszystko postanowili poświęcić swoją wolność, zdrowie a może i życie dla ratowania mnie z ewentualnej opresji. I jechaliśmy, a Chińczycy rozmawiali ze sobą szybko, a potem coraz wolniej i wolniej, widocznie się uspokoili już trochę, długo jechaliśmy bardzo, bo korki były straszne na mieście, pogadali z nami chwilę, to im powiedziałam (znowu bezczelnie, niepoprawnie i niezgodnie z prawdą), że to, iż taka sytuacja dziwna wyniknęła, jest winą Włosa, którego angielski wiele do życzenia pozostawia, ja go zrozumieć nie mogłam, co on do mnie mówi, bo jego wymowa bardzo zła jest i tak dalej, a jak ja mu pisałam esemesa to nie przekazał go im, bo może nie zrozumiał? Honorata i Bartosz podchwycili całość tonu i też wykładać Chińczykom poczęli niedociągnięcia Włosa angielszczyzny.
W końcu dojechaliśmy na miejsce i w końcu okazało się, co to jest exhibition!!!!! Nie był to ani gułag (na szczęście), ani galeria sztuki (no trudno), lecz MIĘDZYNARODOWE TARGI KUNMIŃSKIE! Wielki, ultranowoczesny teren z pawilonami, klimat jak u nas w Poznaniu na Śniadeckich w sumie! Chińczycy wciągnęli nas tam, na jakieś tam swoje przepustki i naszym oczom ukazały się stoiska, tematyka generalnie wnętrz-wyposażeniowa, sama rozkosz dla wszystkich amatorów kładzenia się na kanapach w IKEI. Włos w jasnym kubraczku paradował (do zobaczenia na fotografiach w galerii „Exhibition”) na stoisku paneli podłogowych i drzwi. No! To teraz naocznie okazało się, co ja mam robić. Mam się ubrać w ciuszek i szpilki i przeparadować po wybiegu z arcydziełem w dłoniach. Arcydzieło to była rama, ale taka bardzo ładna, złocona, od obrazu, a w niej nie Poznańska, nie Picasso, a nawet nie Qi Baishi, lecz panele podłogowe, na dodatek strasznie okurzone. No więc ubrałam się w ciuszek. Który był nazywany przez Chińczyków qipao. Ja nigdy wcześniej nie słyszałam słówka qipao, więc bez szemrania ubrałam się w podaną mi szmatę, natomiast bywalec świata i erudyta Bartosz był zdegustowany, albowiem on wiedział czym POWINNO być qipao i widział, czym w tym przypadku nie było. Bo to qipao to rzekomo jest taka wytworna chińska suknia jedwabna, ze stójką charakterystyczną, każdy, kto lubi chińskie filmy musiał kiedyś taką suknię widzieć. To co ja miałam na sobie jedynie udawało, że jest wytworne i z jedwabiu. Przemaszerowałam w tym po tym wybiegu, nawet mi się spodobała ta zabawa, zwłaszcza te szpilki – poczułam się naprawdę kobieco i obiecałam sobie momentalnie, że sobie coś takiego sprawię. Ludzie klaskali, pewnie nigdy nie widzieli tak krótko ostrzyżonej blondynki, ja się śmiałam z niedowierzania, że to się dzieje naprawdę.
I tak się skończył pierwszy dzień exhibition, nic groźnego, ulga! Prologiem do tego mojego szałowego występu było jeszcze podjechanie do wypożyczalni sukien ślubnych, gdzie przymierzałam ciuch na następny dzień, i gdzie zostawiłam moje kochane okulary przeciwsłoneczne! Zostawiłam na amen! No ale zarobiłam sobie tyle, że mogę sobie kupić następne.
W dniach następnych więc zajmowałam się głównie staniem, siedzeniem, przechadzkami i pozwalaniem się fotografować. Suknia ślubna na mnie, niewygodne to cholerstwo strasznie było, zdecydowanie nie chciałabym czegoś takiego więcej w życiu zakładać. Co nie znaczy, że nie chciałabym dokonać zamążpójścia. Ale bezom mówimy to samo, co parówkowym skrytożercom! W tych wszystkich fascynujących czynnościach towarzyszył mi Włos, nieciekawy koleś generalnie, który twierdził, że się uczy na Yunnan Norma University, a potem okazało się, że jest w grupie Stephanie, znajomej Kanadyjki, a Stephanie studiuje jak najbardziej na naszym Yunnan University. Podejrzane?
Po pracy przykładnie dostałam wynagrodzenie. No ale najfajniejsze w całej tej fusze była możliwość pogadania po chińsku, Zhang (Chińczyk z agencji modelek) opowiedział mi tyle ciekawych historii i nauczył mnie kilku slangowych tekstów, że generalnie rewelacja!
No i fajnie, jakby się agencja do mnie znowu odezwała. No ale się nie odzywa….
Koniec odcinka piątego, ostatniego.
Ale bloga to bynajmniej nie koniec.

środa, 10 października 2007

Exhibition - odcinek 4 (no i nadal bez pointy)

Previously on Prison Break…
Martooha Siek dostała angaż w jakimś podejrzanym, gdyż wysoce nieklarownym przedsięwzięciu. Po długiej rozważań sinusoidzie o dwóch ekstremach: tak, tak, tak i nie, nie, nie ostatecznie na łapu capu (zgodnie z własnym obyczajem) zgodziła się wystąpić podczas czegoś, co według śniadego osobnika włoskiej narodowości nosi angielską nazwę exhibition.

To słowo exhibition chyba najbardziej jakieś niedookreśleń meandry do życia budziło, bo exhibition mi się z wystawą kojarzyło, no ale taką wystawą, co się na niej pokazuje coś, na przykład zasuszone motyle lub na przykład malowane gary z epoki malowanych garów, najlepiej zaś plamiste prostokąty przy akompaniamencie jazzującego fortepianu oraz rozmów o ilości nurtów katastroficznych w malarstwie w postmodernistycznym, z możliwością wypicia dwóch litrów wina z kolejnych kieliszków i zjedzenia czegoś artystycznie niepożywnego. Nie wiedziałam, jak do mojej wizji exhibiotion mam siebie wkleić, za każdym razem z takich rozważań wychodziła mi groteska, do której umysły chińskie jeszcze nie dorosły. Tak więc przede mną była nieodgadniona w swym kształcie przygoda (przygoda, każdej chwili szkoda, świat jest piękny, czy to znasz?).
W piątek szłam do szkoły lekko podenerwowana, wzięłam sobie do mojego wora z dwa kilo kosmetyków do mejkapu na wszelki wypadek, i jak przyszłam, to wydawało mi się, że cała klasa doskonale wie, że ja dzisiaj idę łamać prawo i nielegalnie pracować. Schiza delikatna, ale zaraz się wzmocniła, albowiem Seaton, wtajemniczony w pierwszy szczebel mojej kariery modelki przez Honoratę zaraz sobie przypomniał, że on oraz Nicolas (znany również pod ksywą Frenchie) zostali również na ulicy zagajeni przez parkę Chińczyków i tego całego Italiano (znanego również pod ksywą Włos) i Włos również udawał, że dopiero co sam został zwerbowany, choć to dwa dni po moim zwerbowaniu było… Też gadał o jakiejś exhibition, wszystko kropka w kropkę tak samo, jak w przypadku naszym. Więc podejrzane. Ale jeszcze bardziej podejrzane się dla mnie to wszystko zrobiło, gdy Seaton powiedział, że mu się to wszystko wydaje podejrzane. No bo skoro człowiek z Australii uważa, że coś jest podejrzane, to chyba musi być już bardzo podejrzane, co? I mi, niczym pomysłowemu Dobromirowi z kreskówki, zaczęła taka kuleczka na głowie skakać, krzyknęłam z grecka „Eureka!” i już wiedziałam, że nie chcę za nic w świecie na żadną exhibition, bo najpewniej mafia sobie tę exhibition całą organizuje i pań do towarzystwa potrzebuje. Na dodatek okazało się zaraz, że po zajęciach mamy imprezę ogólnoszkolną, to znaczy ogólnoinstytutową, wszyscy obcokrajowcy mieli się spotkać na patio naszej szkółki, by jeść, pić, występować, oraz oglądać i słuchać występów innych. Takie powitanie, zapowiadało się to naprawdę sympatycznie. To ja pomyślałam, że trudno, nie idę na żadne exhibition, bo się boję, trochę mi było głupio, bo przecież coś tam komuś obiecałam, ale z drugiej strony lepiej stracić twarz niż życie.
Więc napisałam eskę do Włosa, że bynajmniej. Uzasadniłam poważnymi sprawami na uczelni. Prosiłam, by swoimi znajomym nieznajomym przekazał. Do nich numeru żadnego nie miałam.
No i znowu głaz z serca, radosnym krokiem udałam się wraz z innymi na imprezę na patio.
A tam baloniki, ciastka figowe, nawet makarony z warzywami, napoje 可口可乐 (kekou kele – mówi Wam to coś?) i 芬达 (fenda – a to?), mnóstwo ludzkości wszelkiego umaszczenia. Claire – laska, która jest naszą, foreignersów, opiekunką – wygłosiła mowę, potem jacyś uczeni panowie i panie też wygłaszali przemówienia, chyba to persony wysoko ustawione w naszym wiedzy przybytku są, ale trudno stwierdzić, gdyż podczas tych mów ja oddawałam się zajęciu pstrykania fotek znajomym i nieznajomym, sobie też zleciłam zrobić fotkę z panią Śliwką (李老师), którą nazywamy Małą Dziką, gdyż tak mi się powiedziało na nią na pierwszych zajęciach, a od wczoraj obowiązuje również określenie Strawberry, gdyż Mała Dzika na włosach wczoraj miała odblask (takie coś, co się daje dzieciom, by były widoczne na ulicy) w kształcie truskaweczki. Bezpośrednio po opublikowaniu tego posta wrzucę na moją Picasę do galerii Exhibition kilka uzupełniających fotek, to będzie można sobie Małą Dziką Truskawkę obejrzeć. Niestety pan Chen (陈老师) nie przybył na party!!! Nota bene: o Chenie osobnego posta należy napisać, co zrobię w przyszłości.
Potem, żeby już nie przedłużać, były występy, ludzie śpiewali i tak dalej, jakieś Chinki nas po francusku zagadywały, bo im się polski do francuskiego podobny zdał być, atmosfera luźna piknikowa, słonko grzeje, ja w okularkach przeciwsłonecznych po raz ostatni urzęduję…
Lecz nagle, ku swojemu przerażeniu, wśród tłuszczy dostrzegam wgapione we mnie oczy. To ten Chińczyk od exhibition…
Ciąg dalszy pewnie nastąpi...

wtorek, 9 października 2007

Exhibition - odcinek 3 (ale nadal nie ostatni)

Pewnie już wszyscy zapomnieli, co się działo wcześniej, więc…. Previously on „Marta On The Exhibition”: Marta zostaje zaczepiona przez Chińczyków, którzy pytają ją, czy ma czas w weekend. Marta wraz ze znajomymi ląduje w jakimś fotograficznym atelier wysoko w wieżowcu w samym centrum miasta Kunming (widoki bardzo estetycznie zadowalające stamtąd są). Są jej robione zdjęcia.
Znajomym nikt nie zrobił zdjęć. Potem znajomy podsłuchał, że po prostu za niski był. Tym bardziej znajoma zbyt niska być musiała, bo znajomy od znajomej wyższy przecież jest. Natomiast mnie fotografowano w towarzystwie Włocha (nie wiem, czy już wspominałam, że obcokrajowiec wspomagający chińską parkę był made In Italy), a ja, ulegając urokowi otaczającej mnie groteski w guście kochanego Witkacego, śmiałam się naiwnie i radośnie, odsłaniając aż dziąsła i rechocząc w nieartykułowanych częstotliwościach. No i moment później dowiedziałam się, przy pomocy nieznajomego Włocha oraz znajomego Polaka, o co chodzi tym skośnym eleganckim. Słowo exhibition w ustach Włocha brzmiało już jak natręctwo i paranoja, przy czym kolega Bartosz po prostu powiedział mi, że mam być modelką, sama tego nie zrozumiałam, bo skąd miałam niby wiedzieć, że młote, to jest modelka? Ja bym raczej skłaniała się ku podejrzeniu, że jest to narzędzie służące do wbijania gwoździ i ubijania (czy ogłuszania) karpia w ostatnich dniach adwentu, względnie – określenie na niekumatą obywatelkę egzotycznego kraju Polska, która po chińsku rozumie tylko kwestie zamawiania i spożywania posiłków.
Powiedzieli, że do mnie zadzwonią (za pomocą Włocha, który wysoce podejrzany się wydawał być, bo najpierw udawał, że nie zna ludzi tych i sam z łapanki jest, potem natomiast zdawał się być znowu stałym współpracownikiem tej „agencji”… No przepraszam, ale ja mam niestety uraz do Włochów, te ich czarne ślepia przywodzą mi na myśl brazylijskie telenowele, nawet jeżeli Brazylia gdzie indziej jest. A w telenoweli te lowelasy zaufania nie budzą. To i na Włochu postawiłam krzyżyk, ale taki malutki, bo jeżeli mielibyśmy razem pracować, to trzeba utrzymać kontakt na poziomie uprzejmym i rozmrożonym.
Wyszliśmy stamtąd już, Włoch i Chińczycy zostali gdzieś w przeszłości, a ja nagle poczułam to, co czuję zawsze przy zakupie odzieży – niemożność dokonania wyboru. Kupić, nie kupić? Iść zarobić te 300 Yuanów dziennie, czy nie iść? Tak po prawdzie, to angielski Włocha był tak nieprecyzyjny, że ja za bardzo nie wiedziałam, co ja właściwie miałabym robić. I gdzie. I dlaczego oni chcą koniecznie przyjechać samochodem po mnie? Już widziałam ten gułag gdzieś w Mongolii Wewnętrznej albo gdzieś w okolicach Urumczi, do którego mnie wezmą. Albo jakieś agencje, nie modelek wcale. Albo wezmą mi paszport – myślałam – i podszywając się pode mnie będą przemycać do Polski ogromne ilości najgorszych chińskich podrób najlepszych na świecie towarów oraz dzieci na handel adopcyjny. Bo na miejscu dzieci niekoniecznie dobrze się sprzedają.
I tak głowa mnie rozbolała, myślenie nigdy mi jakoś szczególnie nie służyło. Niemożliwość dokonania wyboru wykończyła mnie totalnie. Więc poszłam do kafejki internetowej (gdzie standardowo coś musiało nie działać, bo to taka chińska tradycja jest – szwankowanie, tym razem był to port USB, a na moim penie miałam foty do wysłania rodzinie) i napisałam do siostry maila, co ona mniema albo i nie mniema. Ale co z tego, że otrzymałam odpowiedź niemal od razu i to konkretną, ja nadal nie wiedziałam, co robić mam, bo te 900 Yuanów za weekend kusiło niesamowicie, ale co ja będę robić tam – nie wiedziałam, masakra.
Trzy dni minęły, a masakra tego typu trwała i trwała. No i w końcu Włoch zadzwonił i mówi, że ja o siódmej rano w piątek pod hotelem uniwersyteckim być mam, a ja mu na to z wyrachowania, że ja niestety mam zajęcia w piątek , bardzo ważne zajęcia, najważniejsze z ważnych i że dopiero po dwunastej mogę. No i on ten projekt przedstawił rzeczywistości z słuchawki, a rzeczywistość ze słuchawki zaakceptowała to, acz bardzo niechętnie, bo podobno rzeczywistość ze słuchawki już jakąś umowę podpisała ze zleceniodawcą, a ja częścią tej umowy bardzo istotną miałam rzekomo być.
Czyli już byłam umówiona!!!! Czyli zdecydowałam się! No, kamień wypadł mi z wielkim hukiem z osierdzia na podłogę, w końcu jakaś decyzja, którą podjęłam spontanicznie, bez pomocy ostatecznie niczyjej.
Ale w piątek nowe fakty wyszły na jaw i już nic nie było takie proste, jak wtedy, gdy rozmawiałam z Italiano przez telefon…
Ciąg dalszy nastąpi…

piątek, 5 października 2007

(brak) Stypendium

Ponieważ nadal nie otrzymaliśmy stypendium, mój znajomy, nazwany w związku ze swoim życiowym aforyzmem ("Give me back my snickers") Snickersem, napisał do ambasady (dla zachowania poufności no i ku ochronie danych osobowych nie wspomnę, cóż to za ambasada, gdzie, jakiego kraju ani w ogóle nic nie powiem na jej temat) maila. Bo nam się już serio chce żreć. Pozwolę sobie tego jego maila zacytować, by czytelnik był w stanie wyobrazić sobie nasza rozpacz.

Dzień dobry,

Z przykrością i wielkim rozczarowaniem, po spędzeniu 45 minut w kolejce do okienka w Bank of China, Yunnan Branch, po raz kolejny stwierdziłem, że na moim rachunku nie znalazły się jeszcze środki (w kwocie 399 USD za miesiąc wrzesień), które Ambasada RP w Pekinie, zgodnie z informacją przesłaną mi przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, powinna wypłacać mi w charakterze stypendium, które ma pokrywać koszty mojego utrzymania w Chinach (w tym tak podstawowe jak wyżywienie i mieszkanie). Muszę przyznać, że jest to co najmniej dziwne, jeśli uwzględnić informacje, które przysłał mi w mailu Pan A. W., I Sekretarz Ambasady w Pekinie (mail z dnia 27 sierpnia 2007 roku). Pozwolę sobie zacytować: O ile wszystko pójdzie sprawnie pierwszy przelew powinien Pan otrzymać w pierwszym tygodniu września, jednakże z praktyki wynika, iż dosyć często na samym początku wynikają problemy z niedostateczną ilością danych przekazywanych przez chińskie banki i proces ten czasami ulega wydłużeniu, nawet do jednego miesiąca. O ile mi wiadomo, z mojej strony wszystko poszło sprawnie – ponieważ numer mojego rachunku, oraz wszelkie inne potrzebne dane do Państwa już dotarły. Jak wynika z mojego podręcznego kalendarza, koniec miesiąca zbliża się nieuchronnie. Nadmienię także, że w najbliższym czasie zaczyna się wybitnie długi weekend, w którym to okresie całe Chiny przestają pracować (o czym zapewne Państwo wiedzą) i jak mnie poinformowano w Bank of China, nawet jeśli konto nadawcy przelewu zostanie obciążone, to wcale nie będzie to oznaczać, że mój rachunek zostanie uznany w trakcie tego weekendu. Co więcej – od innych stypendystów dowiedziałem się, że przelewy dla osób, które nie zdecydowały się na stypendium w Pekinie (i które w związku z tym mają nikłe szanse na osobisty odbiór stypendium w samej placówce) nie zostaną wypłacone dopóty, dopóki wszystkie osoby nie dostarczą wymaganych danych do ambasady. Z tego co mi wiadomo, prawdopodobnie ostatnia już osoba (rozmawiałem z nią osobiście w dniu dzisiejszym) dostarczyła swoje dane dopiero w miniony czwartek. Pragnąłbym więc zapytać, czy fakt oczekiwania na „spóźnialskich” jest prawdą, i że dopiero teraz zostaną dokonane przelewy stypendiów. Jeżeli tak, to pomijając już fakt, iż prawdopodobnie nie istnieje żaden logiczny związek pomiędzy zasadnością wypłacenia stypendium mojej skromnej osobie, która chwilowo nie posiada środków finansowych umożliwiających zaspokojenie potrzeb egzystencjalnych umiejscowionych przez Abrahama Maslowa w dolnej części piramidy potrzeb, ponieważ większość moich własnych środków pochłonęło wynajęcie lokalu mieszkalnego (a jak Państwo z pewnością wiedzą wynajęcie mieszkania wiąże się z koniecznością wysupłania dość dużej kwoty i zapłacenia za, z reguły, okres półroczny z góry), a danymi rachunku należącego do innej osoby (być może poza wygodą związaną z jednorazowym załatwieniem „wszystkich studentów”), muszę przyznać, że Ambasada nie wykazuje się wystarczającą troską o dobro obywateli kraju, który reprezentuje. Istotą poborów wypłacanych w cyklu miesięcznym (a do takich najwyraźniej zaliczane jest stypendium), jest bowiem wypłacanie ich co miesiąc, w terminie umożliwiającym beneficjentowi zapłacenie za coś więcej niż ryż w studenckiej stołówce. O ile bowiem byłbym w stanie zrozumieć, że to system bankowy Chińskiej Republiki Ludowej jest winny opóźnieniu (w co wątpię, ponieważ prosiłem Państwa o potwierdzenie nadania przelewu, a ponieważ Państwo tego nie zrobili, zakładam, że przelew jeszcze nie wyszedł), o tyle obecne postępowanie uważam za, co najmniej, lekceważenie ludzi, którzy właśnie dlatego starali się o stypendium, ponieważ może ich być nie stać na finansowanie pobytu z własnej kieszeni.

Mam nadzieję, że w chwili obecnej posiadają Państwo wszelkie niezbędne dane do dokonania przelewu oraz że w najbliższym czasie moja kolejna wizyta w banku zakończy się dla mnie sukcesem i nie będę musiał upominać się o przyznane mi na utrzymanie środki. Jeżeli natomiast przelew już został dokonany, proszę o udzielenie mi odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie poinformowali mnie Państwo o tym (tak jak prosiłem) oraz kiedy mogę się spodziewać uznania mojego rachunku.

Z poważaniem,
Snickers


Ja oczywiście dołączam się do apelu mojego kolegi, ale w dniu jutrzejszym sama zamierzam spłodzić jakąś epistołę, która może psychologicznie by jakoś ambasadę do płacenia nam siana zmotywowała... Aczkolwiek wszyscy ci, którzy mnie znają trochę lepiej zapewne wiedzą doskonale, że ja do furiantek i choleryczek raczej należę, a psychologia jest mi nawet nie obca, lecz momentami wroga... Bez komentarza dalszego idę spać.
Dobranoc.

środa, 3 października 2007

Exhibiotion - odcinek 2.

Ciąg dalszy trzymającej w napięciu niektórych czytelników historii, napoczętej już przeze mnie w przedostatnim poście.
W Walmarcie dokonaliśmy licznych zakupów, dominowały oczywiście spożywcze artykuły, lecz ja na przykład i skarpetki sobie kupiłam, albowiem nastąpił sezon wymiany garderoby najwyraźniej – wszystko powoli mi się drze. Być może w chińskim proszkach jest kwas siarkowy lub coś równie skłaniającego użytkownika zarówno pralki, jak i wkładanych w nią ciuchów do kolejnego zakupu urządzenia, jak i odzieży produkcji chińskiej.
No i tak się złożyło, że owego dnia ja akurat zapomniałam swojego telefonu z domu zabrać, więc napotkani przez nas uprzednio Chińczycy (por. przedostatni post) nie mogli zrobić użytku z przekazanego im przez nas mojego numeru. Natomiast mogli zrobić użytek z numeru Honoraty, co też uczynili, gdy akurat staliśmy przy stoisku fotograficznym i oglądaliśmy akumulatory do aparatu dla Honoraty. Honorata pogadała z tym juropejczykiem chwilkę i okazało się, że mamy być za pół godziny pod pobliskim barem Kentaki Cziken, zwanym wszędzie KFC. No to poszliśmy, raz po raz wzmiankując chińskie gułagi. A tam już czekał chłopiec Europejski, zwany później oczywiście Włosem (z racji jego italijskiego pochodzenia) wraz z panem chińskim, zwanym później Zhangiem (bo tak się nazywa ów pan, co okazało się później. No i w milczeniu zaciągnęli naszą trójkę panowie owi do budynku tuż obok KFC, gdzie windą na jakieś bardzo wysokie piętro wjechaliśmy, jednakowoż nie wiedzieliśmy jakie, gdyż potajemni sytuacją dziwną i nieodgadnioną wciąż byliśmy. Sprawa tym bardziej skosmiczniała (czyli ponadziemskie właściwości wykazywać zaczęła), gdy zamiast przechodzić co jakiś konkretów, czyli wyjaśnień, co my właściwie tam robimy, Zhang zaczął nam rozlewać herbatę z róży najprawdziwszej do filiżanek wielkości naparstka z imbryka wielkości piłki do tenisa. Nie pozostało nam nic innego, jak pić tą herbatę, ja nawet nie pamiętam, czy to dobre było, gdyż całą moją uwagę zajmowało usilne opanowywanie nerwowego chichotu. W końcu po długich i niezrozumiałych dla mnie konwersacjach poznanych przez nas uprzednio Chińczyków z nieznanymi nam uprzednio Chińczykami, zwanymi dalej zleceniodawcami okazało się mniej więcej, o co biega. Mianowicie zostaliśmy zaciągnięci do wieżowca, by zostać w nim sfotografowanymi.
To tyle na dzisiaj z tej opowieści. Obiecuję, że napiszę jutro kawałek kolejny. Dzisiaj zmęczenie dopada mnie, gdyż właśnie bije godzina pierwsza, a ja o godzinie pierwszej bardzo lubię spać już. Bo to jest moja rozrywka najulubieńsza. To ja już spać pójdę, a czytelnicy niech w tym czasie zajmą się dawaniem innym powodów do radości. Lub niech oddadzą się swoim rozrywkom najulubieńszym. I mam nadzieję, że czytelnicy wrócą do lektury wkrótce.
Dobranoc.

Relacja live ze wzgórza ze świątyniam

Niniejszym zdaję bezpośrednią relację, opis w wersji live tego, co się dzieje dzisiaj, albowiem właśnie jesteśmy z Anną Q w Złotej Świątyni na obrzeżach miasta. Dzisiaj dałyśmy sobie spokój z twardym zwiedzaniem i udałyśmy się po prostu na piknik, biorąc ze sobą karimatę, pożywienie i napitki. Jeno w mieście chińskim albo się idzie pod dom, gdzie zwykle jest jakiś czytelniczy zagajniczek, gdzie Panie i Panowie Chińscy w podeszłym wieku grają sobie w majianga (czyli coś, co chyba w naszym kręgu kulturowym jest znane jako mahjong) – grę o nieodgadnionych zasadach (choć wielokrotnie bezczelnie przyglądałam się takiej majiangowej czwórce z ich śmiesznymi klockami) lub w chińskie szachy. Młodsi natomiast grywają w karciochy. Jednakowoż my postanowiłyśmy nie korzystać z takiego skrawka zieleni, bo nie lubimy patrzeć na bloki. W ruch poszedł przewodnik Pascala i mapa, i w końcu sobie wymyśliłyśmy, że zrobimy sobie dzień dewotki i udamy się do sanktuarium buddystycznego a następnie do oddalonego dość sporo od centrum konfucjańskiego kompleksu świątynnego. Jak pomyślałyśmy, tak zrobiłyśmy. Po drodze kupiłyśmy sobie kultowe pierożki baozi, oraz, wiedzione ciekawością, coś dziwnego, ale apetycznie wyglądającego. Okazało się, że to chruścik, zwany gdzie indziej faworkiem, jeno gigantycznych rozmiarów. Kosztowało to jedyne 5 mao, więc chyba trzeba będzie częściej sobie takiego chruścika (względnie: faworka) zapodawać. Zaopatrzone w śniadanie zaległyśmy na przystanku autobusowym w oczekiwaniu na dowolny środek transportu ku centrum.
Dotarcie do zakonu buddystycznego nie stanowiło jakiegoś mega problemu. Autobusem 133 spod mojego pagórka o nazwie Hongshan dotarliśmy do parku Cuchu i dalej ruszyłyśmy na wschód, gdzie już z daleka dobiegły nas zapachy kadzideł, które tutaj są iście gigantyczne, bo mają kształt świeczki i kopcą się nadzwyczaj żywo, zadymiając pół ulicy. Cała ulica, przy której się znajduje to sanktuarium jest obstawiona jakimiś kramami z dewocjonaliami – można sobie kupić posążek Buddy, jakieś różańce, dzwonki, oczywiście kadzidła, by było co zapalić w świątyni i inne gadżety, także pod zachodnich turystów.
Wstęp do sanktuarium kosztował li i jedynie czwóreczkę, więc się szarpnęłyśmy na ten wydatek i po chwili byłyśmy w środku. No po prostu rewelacja, jakby powiedział osobnik będący menadżerem w najfajniejszej knajpie w Poznaniu (konkurs – kto zgadnie o jaką knajpę chodzi, dostaje ode mnie gadżet typowo chiński, odpowiedzi proszę udzielać w komentarzu). Pierwszą atrakcją tego obiektu sakralnego była sadzawka (takie bajoro, nie śmiem jednak nazywać bajorem czegoś ze sfery sacrum), która zajmowała większość terenu, resztę stanowiła wyspy i mosteczki. W sadzawce mianowicie pływały złote (a tak serio to czerwone) wieloryby długości pół metra, inne złote mini ryby oraz żółwie. Zatrzęsienie żółwi było tam, niektóre pływały na plecach, nie wiem czy to taki styl czy raczej status ontologiczny już inny. Te, które standardowo na brzuchach pływały, to czasem ekstrawaganckie niesamowicie miały skorupki, chyba mnisi nie mają co robić i swoje ulubione (albo te, które najwolniej uciekały) żółwiki malują na niebiesko i żółto plus ciapki. Drugą atrakcją były liczne zaułki, prowadzące do przyjemnych w najwyższym stopniu miejsc spoczynku jak altanki czy dachy, na których też można było przycupnąć. Oczywiście atrakcję stanowiła też sama świątynia. W środku albo podobizny Buddy wielkości Adama Mickiewicza na placu przed rektoratem UAM-u, oczywiście ze złota lub czegoś złoconego, albo też bogów hinduistycznych (nie do końca kumam ten cały kontekst hinduistyczny w buddyzmie, ale zafascynowana zacznę grzebać… bynajmniej nie w nosie za pomocą przerośniętego pazura u małego palca, jak wielu przedstawicieli chińskiej nacji , lecz w necie i mądrych książkach). Jest na przykład taka bogini (lub taki bóg), który ma mnóstwo rąk w tej świątyni. Nie pamiętam, czy to Kali, czy to Sziwa (kiedyś byłam obcykana w te klocki, ale chyba cierpię na niedobór lecytyny, której zapomniałam z domu wziąć), ale tak czy siak rewelacyjna sprawa – taki bóg może jednocześnie pić kawę, głaskać kota, ciągnąć na smyczy psa, czytać książkę Stasiuka, szmerać ukochanego (ukochaną), odgarniać sobie grzywkę z czoła i obgryzać paznokcie. Rewelacja (jakby powiedział, oprócz menadżera pewnej knajpy w Poznaniu również pewien kucharz w tej samej knajpie).
To całe sanktuarium zdecydowanie nie był atrakcją typowo turystyczną, i właśnie to nas urzekło z Anią. Oczywiście nie obyło się bez tych wszystkich sprzedawców śmierduchów (Anny Q nazwa na kadzidełka), ale generalnie chociaż hotdogów nie sprzedawali (czytaj: słodkich parówek na kiju). Może jest to związane z tym, że buddysta z krwi i kości nie pożera brata świnki czy brata kurczaka z rożna, albowiem to może być jakiś jego krewny wcielony tak nieprzyjemnie w niższej istoty ciało. Jednakowoż mimo braku małej gastronomii na terenie świątyni produktów spożywczych bynajmniej nie brakowało, ponieważ Budda najwyraźniej jest głodny, a buddobojni Chińczycy starają się go nakarmić czym popadnie. I stawiają swoje wytwory domowe na ołtarzach. Ogórki kwaszone i bigos by Polak wystawił dla Buddy, jakby miał Buddę, Chińczycy wystawiają ryż i dania z pobliskiej wegetariańskiej jadłodajni (Budda oczywiście też jest wege).
Gdzieś tam znalazłyśmy napis, że mamy nie robić zdjęć, bo jesteśmy w miejscu świętym, ale oczywiście robiłyśmy, o my niegrzeczne Europejki. Jednak samemu posągowi Buddy nie odważyłam się zrobić żadnej foty. Bo on tak patrzył… No nie wiem. Po prostu tam faktycznie czuło się istnienie jakiegoś Ducha dobroci, i nie chciałabym, by był on przeciwko mnie. Szalenie miło byłoby mnie, gdyby ten Duch był po mojej stronie, mimo, że przejadam rocznie kilka braci kurczaków, pół siostry świni i jedną ósmą siostry krowy. I mimo, że nie rozumiem, dlaczego składa Mu się ofiary z jedzenia oraz dlaczego wszędzie wiszą dzwonki ze swastykami i dlaczego w religii, gdzie nie ma bóstw, są posągi i ludzie modlą się i biją pokłony, to jednak naprawdę miejsce wywarło na mnie takie wrażenie, że po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, że wszyscy na świecie tak naprawdę mamy jedno założenie – za wszelką cenę chcielibyśmy pokoju i dobra, ale w inny sposób próbujemy do niego dojść, i bez względu czemu/Komu bijemy pokłony, to i tak nasze śmieszne dla jakiś odległych kulturowo ludów rytuały służą jednemu – osiąganiu szczęścia poprzez dobro. Banały, ale ja naprawdę patrząc na tego uśmiechniętego Siddharthę wykonującego jakieś przyjazne gesty poczułam to gdzieś głęboko w sobie.
Dla zmiany tonu z patetycznego na normalny szybko przedstawię kolejną atrakcję kulturową, a mianowicie toalety. No, zrobiły szał. Nie było w nich żadnych przepierzeń, lecz rząd dziur w ziemi. Folklor? Chyba nie, bo z moich doświadczeń z sanktuariami (tylko polskimi dotychczas) wynika, że toalety w takich miejscach zawsze przedstawiają widok malowniczy i niestandardowy.
Następnym (głównym) punktem naszej wycieczki była złota świątynia, a konkretnie piknik. Oczywiście, tradycyjnie, przewodnik Pascala sobie, mapa sobie, a my już zupełnie sobie (same poradziłyśmy). Przewodniki mają już chyba do siebie to, że mapki są w nich wybitnie niedokładne, linie autobusowe zmyślone, a opisy albo wybitnie lakoniczne, albo przesadzone. Czasami coś się zgadza. Czasami.
No więc nam się nic nie zgadzało. Zdałyśmy się wiec na siebie. Z sanktuarium dobiłyśmy do miejsca przeznaczenia dwoma autobusami – 119 (na mapie w ogóle nie było go) a potem dyszką pod samo zachodnie wejście na teren należący do złotej świątyni. Pani w autobusie nr 119 pomogła nam się przesiąść, w odpowiednim momencie wyganiając nas z autobusu. Rewelacja (jakby powiedział wiadomo już kto).
No i znowu całkiem sympatyczne miejsce nas tu zastało. Tylko że komercja chińska tutaj zdecydowanie bardziej dotkliwa (mnóstwo wędzarzy tofu – ja nie cierpię zapachu wędzonego tofu i basta), jacyś nagabywacze, chcący podwieźć na szczyt (bo sama świątynia jest na górze o wysokości względnej ok. 150 metrów). Jednak generalnie ja uwielbiam się wspinać, Ania też sportowna bardzo, więc olałyśmy nagabwaczy i poszłyśmy same. Tu też, na szczycie, urządziłyśmy sobie postój. I chyba jest to właściwe miejsce, bo mnóstwo ludzi na hamakach. No to my na karimacie, a co tam.
Muszę przyznać, że Konfucjusz o wiele mniej mnie przekonał swoim wyrazem twarzy niż Budda (bo Złota Świątynia to miejsce konfucjańskie, więc miałam okazję spojrzeć w twarz Konfucjuszowi z jego skośnymi oczyma i brodą).
No, chyba przyjdzie mi już skończyć mi pisanie tego posta, albowiem stałyśmy się z Anią taką atrakcją dla innych piknikowiczów, że w monitor wgapia mi się bezwstydnie kilka par skośnych oczu. I odnoszę wrażenie, że oni wiedzą, że ja o nich piszę. Więc już ich nie będziemy obgadywać, co?