No dobra, przyznam się. Zdarza mi się przewijać bezmyślnie i bez końca stronę główną na Facebooku. Wam też? Uroczo, to wiecie, jak bardzo jest to frustrujące. Bo albo ludzie wrzucają zdjęcia z wakacji w ciepłych krajach (tak, ja już zapomniałam o moich wakacjach, jest mi zimno i a wyrażenie Daleki Wschód kojarzy mi się z Warszawą), albo filmiki jakieś z kotami (nie chce mi się oglądać, bo za długo się czeka na puentę), albo znowu widzę reklamy kredytów, albo smutne psy szukają domu (a ja oczekuję od Facebooka szybkiej rozrywki).
No trudno, czasami trzeba zacisnąć zęby i się zmusić. I przewijać te za przeproszeniem pierdóły.
Taki masochizm uprawiałam sobie rozkosznie w sobotę dwa tygodnie temu, w godzinach wieczornych. Przewijam, przewijam, przewijam, przewijam. Przewijam. Klikam lajka. Przewijam, przewijam.
A tam, mości Państwo, nagle ni z gruchy ni z pietruchy, niejakie
Fly4free obwieszcza, iż loty do Pekinu, Hong Kongu i Szanghaju jedyne 1500 złotych polskich kosztują. W dwie strony. Alians KLM + Air France + China Southern takie cuda ogłosił.
Trzy minuty później rozmawiałam z zaprzyjaźnionym ekspertem ds. połączeń lotniczych wszelakich, uzależnionym od latania
Panem OdLotów o wiarygodności oferty, 5 minut później Pan OdLotów zakupił dla mnie bilet do Pekinu (bo tam jeszcze nie byłam).
W tym momencie zaczęło się spełnienie moich marzeń, ucieleśnionych w założonym rok wcześniej koncie oszczędnościowym o fikuśnej nazwie "Chiny 2013". Na totalnym spontanie, w pewien wieczór, dzięki Facebookowi.
Ale tak naprawdę cały czas na coś podobnego liczyłam, bo moje konto oszczędnościowe, przeżywając swoje wzloty i upadki, nie było przygotowane na żadną pełnowymiarową wycieczkę po Chinach. Bilety do Chin w normalnych okolicznościach przyrody kosztują w okolicach 2700-4000 PLN (w zależności od linii i tego, gdzie chcesz lecieć), przy czym najtańszy Aerofłot w opowieściach moich znajomych przedstawiany był jako miejsce akcji najczarniejszych koszmarów.
W przypadku promocji z Fly4Free rodem zawsze trzeba mieć szybki refleks. Niekoniecznie aż tak szybki, jak ja. Ale takie promocje szybko zapełniają samoloty.
Jeżeli mam być szczera, a nie widzę, powodów, by nie być, to muszę się do czegoś przyznać. Generalnie, to jestem tchórzem. Samodzielne podejmowanie decyzji ważnych i poważnych, zwłaszcza tych związanych z pozbywaniem się siana, jest dla mnie tyleż emocjonujące, co stresujące. Więc pewnie spuściłabym na promocję na Fly4Free zasłonę zapomnienia i ignorancji, jak już kilka razy czyniłam. Gdyby nie opowieści pewnego niezwykłego Pana Zakręta. Otóż Pan Zakręt wyznał mi dosłownie kilka dni wcześniej, że chce urządzić sobie prawie roczną podróż po Azji. Taki "gap year", jak mówią ciotki z Ameryki. I przedstawił mi plan, jak zamierza to marzenie zrealizować. Konkretny plan, z pełną logistyką. I okazało się, że wszystko, co Pan Zakręt robi - czy to zawodowo, czy na polu naukowym, czy sportowym, czy hobbystycznym - jest podporządkowane właśnie temu celowi w sposób równie misterny, jak układanki Kevina Samego w Domu mające wykończyć dwóch gachów spod ciemnej gwiazdy. W tym momencie pozazdrościłam Panu Zakrętowi ze wszystkich sił, że wszystko w jego życiu jest tak wypchane sensem. No bo przecież jakże fajnie się coś robi, gdy widzisz gdzieś tam na końcu tego wszystkiego coś tak kapitalnego, jak spełnienie marzeń!
Więc zadałam sobie pytanie, co jest moim marzeniem i z prostotą na miarę filozofii dalekiego wschodu odpowiedziałam sobie, że jedno z nich to właśnie powrót do Chin. Na chwilę choć. I zjedzenie sobie nudli 炒面 na chińskiej ulicy, pogadanie po chińsku, nazwanie kierowcy taryfy mistrzem czyli 师傅, zachwycanie się nielicznymi chińskimi 帅哥... Jest w cholerę powodów, dla których chciałabym tam pojechać (no dobra, najważniejszym jest jedzenie).
Nie chcę uderzać w patetyczną nutę, ale... jeżeli wiesz, że czegoś chcesz, to po co się zastanawiać, radzić innych, robić analizę SWOT, czekać na następny dzień? Ze spełnianiem marzeń jest troszkę jak z miłością - albo jesteś gotowy na największe szaleństwa, albo to nie jest to.
Mając w głowie powyższe, zainspirowana Panem Zakrętem kupiłam bilet. Więc 21 października lecę. Więc Pekin, Wielki Mur, Mandżuria... Może morze?
I tu dopiero zaczyna się przygoda. Noclegi, wizy, lekarze, zakupy, ubezpieczenie, skołowanie kasy...
Ale o tym, mili Państwo, w następnym odcinku.