poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Jak w Chinach zorganizować legalną demonstrację

Zapraszam serdecznie na stronkę gazety.pl, gdzie znajduje się artykuł napisany przez kolesia, usiłującego zorganizować demonstrację przeciw rowerom w Pekinie. Rewelacyjnie to ilustruje chińskie nastawienie do obcokrajowców.
BTW dzisiaj mój brat (którego serdecznie pozdrawiam) zadał mi pytanie: czułaś się tam inwigilowana w tych Chinach? Moja odpowiedź: jasne, gdy się szło do kafei internetowej, trzeba było zostawić paszport... W ten sposób ONI dokładnie wiedzieli na jakie zakazane stronki chciałeś wejść (ale ci się nie udało, bo wszystko, co wywrotowe, na przykład Wikipedia albo YouTube, jest w Chinach blokowane) i już więcej w ten sam paszport wizy z murkiem chińskim Ci nie wkleją....

niedziela, 24 sierpnia 2008

Olimpijsko

Dzisiaj w Trójce, jak w każdą niedzielę z rana, Tanie Granie. Grzegorz Wasowski: "Oglądam boks na olimpiadzie właśnie. Oglądam, bo trzeba kibicować naszym. Nasz to Irlandczyk, nie nasz to Chińczyk".

poniedziałek, 21 lipca 2008

sobota, 19 lipca 2008

wtorek, 15 lipca 2008

Dedykuje Wywloce, buldozycy, K., wariatce.

... te piosenke. Jednego z moich ulubionych bendow. Prosze panstwa, Archive, Fuck you:

There's a look on your face I would like to knock out
See the sin in your grin and the shape of your mouth
All I want is to see you in terrible pain
Though we won't ever meet I remember your name
You`re a scum, you're a scum and I hope that you know
That the cracks in your smile are beginning to show
Now the world needs to see that it's time you should go
There's no light in your eyes and your brain is too slow
Bet you sleep like a child with your thumb in your mouth
I could creep up beside put a gun in your mouth
Makes me sick when I hear all the shit that you say
So much crap coming out it must take you all day
There's a space kept in hell with your name on the seat
With a spike in the chair just to make it complete
When you look at yourself do you see what I see
If you do why the fuck are you looking at me
There's a time for us all and I think yours has been
Can you please hurry up cos I find you obscene
We can't wait for the day that you're never around
When that face isn't here and you rot underground
Can't believe you were once just like anyone else
Then you grew and became like the devil himself
Pray to god I can think of a nice thing to say
But I don't think I can so fuck you anyway

Decydujace starcie

I oto nastal ten dzien.... Dzien niepodleglosci. I zaglady. I armageddonu. I apokalipsy.
Ale ze nie spalam snem kamiennym, tak jak bym sobie tego najuprzejmiej od niebios zyczyla, totez zalegalam w lozku dosc dlugo, by odpoczac. W koncu smignelam do hotelu, bo telefon mi sie rozladowywal, gdyz, jak wiadomo, moj dobytek, w tym ladowarka, znajdowal sie nadal gdzies w mieszkaniu Wywloki. A w hotelu kazdy ma komorke firmy Nojiya (Nokia), wiec moglam sie podlczayc i zaczac wydzwaniac do ambasady.

Nikt przez godzine nie odbieral. To znaczy odbieral jakis pan, nagrany na jakas maszyne, mowiacy w trzech jezykach, ze dodzwonilam sie do Ambasady RP w Pekinie i ze mam poczekac na zgloszenie sie operatora. Dzwonilam tam tyle razy i tak dlugo czekalam na zgloszenie sie nieistniejacego operatora, ze w koncu wyczerpala mi sie swiezo naladowana karta w telefonie i musialam wyskoczyc na ulice, zeby doladowac sobie konto jeszcze raz. W koncu, zdesperowana, poprosilam Bartosza (ktory za bardzo nie mial przeciez czasu, poniewaz wlasnie dokonywal cudu pakowania swojego dziesieciomiesiecznego dobytku do jednej walizki, gdyz nazajutrz mial opuscic miasto Kunming), by sprawdzil, czy przypadkiem w swojej poczcie elektronicznej nie ma jakiegos maila z ambasady, w ktorym bylaby stopka i jakies inne numery telefonu niz ten odsylajacy do maszyny odsylajacej do operatora, ktory najwyrazniej postanowil akurat dzisiaj zrobic sobie urlop.

Bartosz znalazl dwa numery wenterzne: do Endriu (kolesia odpowiedzialnego za nas, studentow polskich w Chinskiej Republice Ludowej) oraz do szefa wydzialu konsularnego. Szef wydzialu konsularnego - to brzmialo jak zbawienie. Wiec zaczelam wydzwaniac, ale gdzies tam na drugim koncu kabla pipczylo tylko monotonnie. Wiec jedyna opcja, jaka mi jeszcze pozostala to proba dodzwonienia sie do Endriu. I.... wooooow, naprawde sie dodzwonilam. Tak sie temu zdziwilam, ze az sie zapomnialam przedstawic. Kazdemu zdarza sie czasem popelnic faux pas, nieprawdaz. Powiedzialam mu, po co dzwonie i ze nie moge sie do konsulatu dodzwonic, wiec dzwonie do niego, a on mi na to, ze przekaze kolezance z wydzialu konsularnego, jak tylko wroci ona z lunchu, bo jest wlasnie pora lunchu i nikogo nie ma w placowce i nie bedzie jeszcze przez poltorej godziny. Aha.

Podziekowalam bardzo bardzo i zaczelam czekac.

Czekanie urozmaicila mi najpierw Wywloka, od ktorej dostalam ni z gruchy ni z pietruchy takiego oto esemesa:

Zwykle ludzie, ktorzy nie placa rachunkow, staja przed sadem. Nie kombinuj, ja wiem lepiej, jak prawo dziala w Chinach. Polacy tez musza postepowac zgodnie z prawem!

Potem zrobil to Bartosz, ktory chcial natychmiast odpisac cos sarkastycznego (nie pamietam juz niestety co, a bylo to dobre, w stylu Bartosza bardzo).
A nastepnie Agnieszka, ktora wlasnie wparowala do hotelu jak burza, wreczyla mi papierowa torbe z ciastkami z JUST HOTA, ktore natychmisat pozarlam, nie pytajac nawet obecnych (Agnieszka) ani pol-obecnych, bo pakujacych swe manatki (Honorata i Bartosz), czy chcieliby tez skosztowac.
Jak sie ma problemy i przyjaciol to jedna zaleta jest to, ze przyjaciele chuchaja na ciebie i dmuchaja i nie maja Ci za zle, jezeli zjesz wszystko to, co mialo byc do jedzenia dla kilku osob.
Przy okazji dowiedzialam sie, ze na sytuacje stresowe reaguje jedzeniem a nie glodowka. W ten sposob powitalam na moim ciele w tym tygodniu dodatkowe cztery kilogramy (nie mam pojecia, jak to jest mozliwe).
Czekalismy, czekalismy, az tu nagle zadzwonili z jednej z licznych agencji modelek, z ktorymi wspolpracowalam, ze chcieliby bym przyszla do nich do biura, jezeli moge. Wiec wzielam Agnieszke, profesjonalna modelke, podobnie jak ja i poszlysmy do agencji modelek, zeby sie rozerwac. Po drodze jednak uznalam, ze ja jestem nadal glodna i wstapilysmy na chaomiana. I wlasnie w muzulmanskiej budzie z chaomianem (smazonym makaronem) odebralam telefon od PANI KONSUL.

Od razu sie zakochalam w tym glosie. Glosie twardej babki. Ktora najpierw mnie wysluchala, nie przerywajac mi (jak ten cham dnia wczorajszego, ktory powiedzial mi, ze ambasada juz nie pracuje, prosze zadzwonic jutro), a potem rzeczowo i konkretnie poradzila mi najpierw poinformowanie Wywloki, ze moja ambasada poradzila mi zglosic na policji kradziez, a potem rzeczywiscie isc na policje. W razie problemow z dogadaniem sie, mialam dzwonic bezposrednio do pani konsul na komorke. Pani kosnul wyrazila tez ubolewanie, ze tak daleko jest ode mnie, bo osobiscie by ze mna poszla na posterunek, a tak bedzie mogla tylko mnie wesprzec telefonicznie w razie czego. Uslyszalam zyczenia powodzenia, podziekowalam i rozmowa sie zakonczyla, wnoszac odrobine pozytywnej energii do tej calej akcji. Pani konsul absolutnie rzadzi i wymiata.

Napisalam esemesa do Wywloki, ze ja informuje, ze Ambasada RP w Pekinie udzielila mi wsparcia. Nie dostalam odpowiedzi. I dobrze.

Skoczylysmy z Agnieszka zwawo i hyzo do modelingowej agencji na minute doslownie i ruszylysmy do szkoly mojej, by zwerbowac na wyprawe na policje moja nauczycielke Cai laoshi. Zeby nie uderzac z zaskoczenia, wstepnie przedzwonilam do Cai, zeby jej zrelacjonowac, co wspaniala polska konsul mi powiedziala. Cai laoshi powiedziala, ze ok, trzeba faktycznie pojsc na policje. Ale ona zawola He laoshi (znana z innego posta Rzeke, ktora nie chciala mi pozyczyc trzech patykow) i He laoshi ze mna pojdzie. I zakonczyla rozmowe, a mi znowu sie zbieralo na lzy... Tylko nie He laoshi! Skandal! W mocno bojowym nastroju weszlam w towarzystwie Agnieszki na szkolny dziedziniec z postanowieniem odrzucenia wszelkiej pomocy He i powiedzenia, co o jej pomocy dnia poprzedniego mysle. I poproszenia Cai, zeby to ona ze mna poszla na policje.

Ale jak sie okazalo, He sama zrezygnowala z pomocy mi. Zamiast niej przyszedl sam dziekan, Yang laoshi. Yang laoshi nic nie wiedzial o sytuacji, ale za to jego angielski jest wysmienity i nie musialam po raz kolejny sie silic na wyjasnienia po chinsku. To Agnieszka ze swoim boskim angielskim opowiedziala dziekanowi wszystko, ja dodawalam kolejne watki i w ten sposob dziekan wiedzial wszystko, niemal dokladnie tak, jak ja to tutaj opisalam, nie wylaczajac z tego esemesa o sadzie, ktorego od wariatki dostalam rano.

I ruszylismy we czworke: dziekan, jeszcze jeden nauczyciel (ktorego rola ograniczala sie do przydupasa, ale i tak jestem wdzieczna za te obstawe niesamowicie), Agnieszka i ja. Udalismy sie taryfa (za ktora dziekan nie pozwolil mi nawet zaplacic!) do wlasciwego dla mojego miejsca zamieszkania posterunku policji. Na miejscu zajal sie nami bardzo bardzo kumaty oficer w cywilu (od razu mi sie skojarzyl z Bobem, moim rodzinnym kryminalnym i jakos tak swojsko sie zrobilo), wysluchal calej opowiesci wygloszonej pieknie przez dziekana, zadzwonil po Wywloke i.... nie chcial juz tak bardzo ogladac mojej wizy! Po raz pierwszy poczulam, ze nie jestem tam tylko obcokrajowcem, potencjalnie nielegalnie przebywajacym na terytorium Chin, ale branym na powaznie petentem, czy jak sie klient policji nazywa.

Wywloka pojawila sie w koncu, w towarzystwie Szkotki z Radomia, Szkota z Radomia poszla obok zalegalizowac swoj pobyt, a my do sali konferencyjnej, gdzie przy ogromnym stole po jednej stronie zasiadla moja banda, po drugiej Buldog (wszyscy odwracali wzrok, zeby nie musiec narazac sie na estetycznie niemile doznania, procz nieustraszonej Agnieszki, gapiacej sie Wywloce prosto w ten jej pysk), a u szczytu stolu pan policjant. I zaczely sie.... negocjacje! Policjant uznal, ze mozemy jeszcze ta sprawe ciagnac tygodniami, jezeli ja chce, ale jezeli nie chce, to lepiej zebym zaplacila. Znowu moja wymieta umowa nie wbudzila zadnego zainteresowania, chociaz tym razem zarowna ja, jak i Agnieszka twardo wysuwalysmy ja jako argument. No coz, dziwne, moze w tym kraju tak juz po prostu jest.... No to ja juz stwierdzilam, ze okej, ze ja juz wole zaplacic i miec juz raz na zawsze z glowy te babe. Agnieszka jednak zaczela rozmawiac do Wywloki (oczywiscie na modle sarmacka, po szlachecku), ze absolutnie niedopuszczalne jest, by Marta placila za remont mieszkania Wywloce, wiec ona, Agnieszka, rzada dla Marty (zabrzmialo prawie jak "mojej klientki") obnizenia tej kwoty, ktora Marta ("moja klientka") musi zaplacic za cos, czego nie zrobila tylko dlatego, ze nie ma juz czasu na zabawy w detektywa.

Powiedzialam, ze zaplace 1200, bo wiecej nie mam. Wywloka przystala na to (lepszy rydz niz nic, mowi na ten temat polskie przyslowie) oraz postanowila zachowac depozyt. Na rachunki, ktorych nie placilam. Policjant napisal pismo, na ktorym ja zobowiazalam sie do zaplacenia 1200 RMB, gdy tylko Wywloka pozwoli mi na wziecie z bagazu mojej karty bankomatowej, ona sie zobowiazala do oddania mi bagazu po zaplaceniu tej kwoty i obie zobowiazalysmy sie do zaprzestania jakichkolwiek roszczen wobec siebie nawzajem bezposrednio po odzyskaniu przeze mnie moich rzeczy.
Wywloka na koniec wyglosila pod moim adresem oslawione w calym Kunmingu juz zdanie: "Jezeli napiszesz cos o mnie na blogu, pozwe Cie".
Jakze bym smiala.
Podpisy, odciski palca (takie sa w Chinach formalnosci, ze trzeba przy kazdym podpisie zostawiac odcisk kciuka), dowidzenia.

I w ten sposob w koncu odzyskalam moje rzeczy. Hurra. Zapomnijmy juz o tym drobnym fakcie, ze musialam je wykupic, za przyzwoleniem wladzy z reszta.
Tego dnia wieczorem Oskar polecial do Tajlandii.

A ja poszlam spac. Bardzo dawno juz nie spalam.
Nastepnego dnia zapadlam na grype.
Ale bede zyla dlugo i szczesliwie. Jak zwykle.

Czas pomyslec nad zemsta.....

Srutututu majtki z drutu

Po tym, co sie wydarzylo w poprzednim odcinku generalnie poczulam sie beznadziejnie, wiec udalam sie do kultowego hotelu, gdzie mialam nadzieje spotkac kogokolwiek. I tak wpadlam do pokoju Honoraty i wybuchnelam jej histerycznym szlochem prosto w kolnierzyk bluzeczki. Mniej wiecej sekunde pozniej zadzwonil moj telefon. Jak zwykle bywa w sytuacjach stresowych, telefon byl moim wrogiem i nie chcialam nawet sprawdzac, kto dzwoni, ale w sumie mogl to byc ktos mily, pragnacy mi uswiadomic, ze jest przeciez takie a takie rozwiazanie tej calej sytuacji groteskowej. I podnioslam.... A tam glos Taty, ktory dzwonil w sumie po to, zeby mnie poprosic o przeslanie skanu swistka nadania paczki, ktora wyslalam juz miesiac temu, a jeszcze nie doszla do domu byla... W takim stanie, w jakim ja sie znajdowalam, na glos Taty mozna zrobic tylko jedno - zaczac jeszcze bardziej dramatycznie szlochac. Wyluszczylam Tacie, zanoszac sie placzem, historie moja idiotyczna, a Tata, z umyslem swym swiezym faktycznie sprzedal mi pomysl! Zeby zadzwonic do naszej ambasady, niech powiedza cos. Ambasada - to brzmi dumnie, niech Wywloka wie, ze rozpetala miedzynarodowa afere!

Tak tez zrobilam. Zadzwonilam do ambasady niezwlocznie. Jednak jakis niemily pan odebral i powiedzial mi, ze mam dzwonic dnia nastepnego rano, albowiem ambasada juz ma fajrant. \
Posiedzielismy wiec cala hotelowa ekipa na korytarzu i zrobilismy burze mozgow.
Pojawiaja sie pomysly z gatunku: a. isc duza ekipa zlozona zarowno z Chinczykow, jak i Afrykanow i Europejczykow do mojego bylego mieszkania z zapasowymi kluczami (ktore od pol roku trzymam u Honoraty, gdybym czasami zapomniala z domu swoich), wejsc, wziac moje rzeczy, wyjsc; b. zaczaic sie w krzakach pod blokiem, wyczaic moment, kiedy Wywloka i Szkotka z Radomia opuszcza lokal, wykorzystac klucz, wejsc i tak dalej da capo al fine; c. isc na policje.
I w koncu wyszlo na to, ze plan jest taki:
1. Jutro dzwonie do ambasady i prosze o rade.
2. Niezaleznie od tego ide do szkoly i robie zadyme, zeby kazdy pojedynczy nauczyciel sie dowiedzial o mojej sprawie. Moze ktos ma te oslawione guanxi.
3. Razem z nauczycielem idziemy na policje i zglaszamy kradziez albo cos analogicznego.
4. Odzyskujemy moje rzeczy.
5. Kazdy, procz Wywloki, ktora ostatecznie sama spadnie ze schodow, zyje dlugo i szczesliwie.

Zadzwonilam w miedzy czasie do mojej chinskiej kolezanki, ktora zatwierdzila moj plan jako odpowiedni w tego typu sytuacji.

Spotkalam sie tez na godzine z Oskarem, ktory od dawnych juz czasow nakazywal mi zrzucenie Wywloki ze schodow, jak tylko pojawi sie na horyzoncie... Jednak nie zrobilam tego zawczasu, o ja glupia, i teraz przypadkowy upadek Buldozycy moglby sie wydac odrobine podejrzany chinskiej policji, ktora chyba tylko czeka, az laowaje zaczna popelniac przestepstwa i bedzie ich mozna wszystkich deportowac, najlepiej na Ksiezyc.
Oskar jednak sie nie poddawal i postanowil udac sie osobiscie do Wywloki po odbior mojej wlasnosci. Byl przy tym tak zdeterminowany, ze nie pozostalo mi nic innego, jak pomachac mu na pozegnanie, gdy ruszal w kierunku wzgorza, na ktorym dotychczas mieszkalam w pewnym W OGOLE NIE ZNISZCZONYM mieszkaniu.
Z pozniejszych relacji Oskara wynikalo, ze probowal dzwonic do Wywloki, by ja ujac swym wrodzonym urokiem osobistym, jednakowoz zostal splawiony tymi slowy: "Ona [to o mnie] powinna sie nauczyc sama zalatwiac swoje sprawy".

Tego dnia nie pozostalo mi juz robic nic innego, jak pojsc do cukierni JUST HOT, kupic sobie ciasteczka i wrocic do mieszkania Agnieszki, by najpierw sie napchac, a nastepnie zasnac snem kamiennym, po raz pierwsy na nowych wlosciach.

niedziela, 13 lipca 2008

Akcja haraczowa, czesc kolejna.

Wedlug tego, co buldozyca mi powiedziala (a mialo to byc rzekomo tlumaczenie tego, co policjant wczesniej mial rzec) mialam oddac jej klucze od mieszkania, zostawic w nim caly inwentarz swoj wraz z takimi rzeczami jak bilet lotniczy papierowy na lot z Szanghaju do Poznania przez Monachium (bo juz wkrotce udaje sie na wczasy do Polski, gdzie w warunkach cieplarnianych przez minimum kilka dni bede leczyla sie z Kunminskiej traumy i choroby, na ktora nota bene zapadlam w miedzyczasie), dowod osobisty, karta bankomatowa WBK, dowody wymiany pieniedzy z obcej waluty na RMB (niezbedne, jezeli chcialabym dokonac wymiany w druga strone) oraz moje buty, skarpetki, bielizna, odziez wierzchnia i ksiazki, absolutnie mi akurat potrzebne, poniewaz do sesji pozostaly cztery dni. Taki stan rzeczy (brak kluczy do mieszkania oraz dostepu jakiegokolwiek do moich rzeczy) mial sie utrzymywac, wg slow Wywloki, az policja nie podejmie decyzji, czy mam placic haracz (czyli oplacic remont podlogi, ktorej nie uszkodzilam i reszty mieszkania K, ktorego nie uszkodzilam rowniez) czy tez moge sobie odejsc w sina dal nie placac haraczu.

Gdy tylko policjanci wraz z Wywloka znikneli za rogiem, my z Agnieszka wrocilysmy do mieszkania na herbatke, ktora miala na nas zadzialac uspakajajaco, ale nie zadzialala. Zadzialal natomiast Matthew (po chinsku Mate, czyli niezwykly kon), chlopak Agnieszki, ktory przyszedl po chwili i zaczal raczyc nas opowiesciami o jakis laowajach w Kunmingu, ktorzy siedzieli tu w wiezieniu przez iles miesiecy i potem po ekstradycji do ich krajow kary zostaly im anulowane. Jak milo.
Nie moglam za bardzo wysiedziec w mieszkaniu, wiec spakowalam sie i poszlam spac do hotelu do Eleny. Gdy zaszlam na ulice, gdzie jest hotel, napotkalam znajomych, ktorym w odpowiedzi na sztampowe: "How you doin'?" opowiedzialam moja mrozaca krew w zylach historie. Uslyszalam slowa, na ktorych uslyszeniu wlasnie mi zalezalo - ze mam wsparcie, ze mam dzwonic jakby co, ze Wywloka to glupia wywloka. Potem weszlam do hotelu, a tam wszyscy moi hotelowi znajomi siedzieli akurat na korytarzu. Mniej wiecej wiedzieli co sie dzieje, bo w momencie, kiedy szalony Pit Bull przechadzal sie akurat kolo Agnieszkowych konopii, ja wykonalam telefon do Eleny, zeby zdobyc jakikolwiek numer do jakiegokolwiek nauczyciela z naszego wydzialu. Uzupelnilam im historie, zostalam poglaskana po glowce, poczestowana slodyczami... Co ja bym bez nich zrobila, zwlaszcza bez Honorki i Bartosza...
Na nastepny dzien obudzilam sie z malowniczymi sincami pod oczami a la mis panda i postawa waleczna. Od razu niemal wyslalam esemesa do Wywloki, poniewaz zdalam sobie sprawe, ze wlasciwie, to ja nie mam za co zyc i ze musze koniecznie wydobyc w mojego bagazu przetryzmywanego przez Wywloke w jej mieszkaniu moja karte bankomatowa oraz kilka par gaci chociaz. W esemesie bylo, ze chcialabym wpasc do niej zabrac moja karte bankomatowa, bo chcialabym jakos przezyc w Kunmingu, co jest mocno utrudnione bez pieniedzy, zwlaszcza, ze wlasnie zostalam wygoniona z mieszkania.

Odpowiedz Wywloki byla taka:
no deal b4 the judge from police. pls wait. dont break the law by entering the apt. without my permission. u may have another hey i assume. email u later

Gdy tylko dostalam takiego esemesa, poczulam ewidentnie, ze chyba cos tu jest nie tak, ze ja, studentka na stypendium, nie mam zadnych srodkow do zycia ani miejsca do spania, jestem w posiadaniu tylko tego, co mam na sobie i malego plecaczka... Prawda, ze budzacy wspolczucie jest to obrazek? Mialam nadzieje, ze wzbudzi tez wspolczucie moich nauczycieli, tak wiec udalam sie do szkoly, gdzie w jej ofisie znalazlam moja Cai laoshi (kobiete waleczna, troche ironiczna, ale taka, o ktorej mozna powiedziec ze jest kekao i mozna na niej polegac). I zaczelam z siebie wypluwac cala historie z najdrobniejszymi szczegolami, nawet opowiedzialam, co na blogu napisalam o buldozycy, ze sie na mnie wkurzyla tak. Cai laoshi sluchala mnie cierpliwie i nawet sie przejela. Ale sama nie chciala sie niczym zajac ani mi pomoc osobiscie. Zawolala He laoshi.

Wtret na temat He laoshi.
He (w tlumaczeniu na jezyk polski: Rzeka, na angielski River) to osoba, z ktora na szczescie nie mialam zbyt duzo do czynienia, poniewaz nie jestem stypendystka rzadu chinskiego, lecz stypendystka rzadu polskiego (dzieki Ci Boze za to). Jest ona generalnie odpowiedzialna za wszystkich stypendystow zagranicznych na terenie Yunnan University, co w moim przypadku przeklada sie na to, ze gdy poszlam prosic o pomoc Cai laoshi, Cai laoshi musiala moja sprawe przekierowac do Rzeki, natomiast w przypadku stypendystow rzadu chinskiego, na przyklad Honoraty, przeklada sie na czeste dosyc kontakty w sprawie wyplacenia stypedium. Nie bede sie bawila w szczegolowe objasnienia, ale po roku obcowania ze stypendystami rzadu chinskiego wiem, ze Rzeka jest ksenofobka i rasistka, nikomu nigdy nie pomogla, nie przelewala stypendium na czas, podczas wakacji zimowych w ogole nie przelala stypendium, bo byla przeciez na urlopie, wygonila Nelsona z jego pokoju w hotelu, bo za drogo to rzad chinski kosztowalo i takie tam akcje dziwne i frustrujace wyczyniala.

Gdy uslyszalam, ze ma przyjsc do mnie He laoshi i pomoc mi rozwiazac moj problem, ogarnela mnie czarna rozpacz. Bo wiadome bylo, ze He laoshi wolalaby raczej mnie pograzyc niz mi pomoc. To znaczy wszyscy stypendysci to wiedza. Najwyrazniej Cai laoshi o tym nie wiedziala, bo nie watpie w jej dobre intencje.
No ale po nadejsciu Rzeki staralam sie jak najdokladniej opisac jej sytuacje, bo a nuz zapala ona sympatia wobec biednego waiguorena i uda jej sie cos wskorac? Ale gdy tylko zaczelam mowic, na twarzy Rzeki zobaczylam ironiczny polusmieszek.
Rzeka jednak cos tam zrobila. Zadzwonila na policje i sie zapytala o final mojej sprawy (bo przeciez ile mozna czekac na judge from the police!). I w tym momencie okazalo sie, co nastepuje:
Wywloka mnie oklamala. Pit Bull wcale nie kazal mi zostawiac jej kluczy i bagazy. To ona wykorzystala moja niezdolnosc do zrozumienia Kunming hua i powiedziala mi, ze Pit Bull wlasnie tak powiedzial. Ponadto - nie czekam na zadna decyzje z policji, poniewaz policja umywa od tego rece i nie jest mocna do decydowania o takich sprawach. Strony musza dojsc do porozumienia.
No to bosko, mila kobieta z tej Wywloki. Wziela sobie klucz, przetrzymuje moje rzeczy.... Czy to nie jest przypadkiem kradziez? Tak sobie wlasnie myslalam, a Riviera dzwonila do samej Wywloki "porozmawiac z nia". O, jakze ciekawa to byla rozmowa!!! Rzeka nie powiedziala ani slowa przez dziesiec minut dajac sie zagadac na smierc niemal Wywloce, ktora, najpewniej, malowala przed Rzeka moj diaboliczny obrazek. W jedenastej minucie Rzeka nagle przemowila. Co uslyszalam?
"Shao yi dianr bu xing ma?"
No ladne jaja, to oznaczalo, ze Riviera zaczela sie "dla mnie" targowac z Wywloka! Zaczelam sie smiac z absurdu sytuacji.... Ja probuje odzyskac moje rzeczy zgodnie z litera prawa, w ktorego istnienie w Chinach jakos dziwnie ciagle wierze, a nauczycielka majaca mi pomoc probuje obnizyc haracz za odzyskanie moich bagazy targujac sie z oszustka!
W koncu Rzeka skonczyla te nie prowadzace do niczego negocjacje i odlozyla sluchawke. I rzekla do mnie tymi slowy:
"Mysle, ze jedyne, co mozesz zrobic, to targowac sie."
Ja: "Czy laoshi mysli, ze mnie interesuje zaplacenie za cos, czego nie zrobilam? Nie zrobie tego, poniewaz jest to nie fair, a ponadto nawet gdybym chciala to zrobic, to moja karta do bankomatu jest w moich dokumentach w mieszkaniu tej baby"
Rzeka: "Pozycz pieniadze od swoich przyjaciol".
Ja (z nieukrywana juz irytacja w glosie): "Nie mam przyjaciol, niech laoshi mi pozyczy, jezeli uwaza to za najlepsze rozwiazanie. A najlepiej niech mi da, jezeli naprawde chce mi pomoc."
Na to laoshi pozegnala sie i uciekla, bo prawdopodobnie nie chciala robic za moja przyjaciolke, ktora powinna mnie wspierac finansowo.
A ja zostalam sama z poczuciem, ze w tym kraju naprawde nie da sie nic wskorac, poniewaz nikogo nie interesuje ani to, ze zostalam oszukana, ani to, ze ktos moje mienie bezprawnie przetrzymuje, ani umowa o wynajem. Jedyna interesujaca rzecza jest to, kiedy w koncu sie skonczy moja wiza, zeby mozna mnie z tego kraju wywalic i pozbyc sie problemow.

sobota, 12 lipca 2008

Chinska paranoja

Przerwynik dla anglojezycznych - przeczytajcie sobie artykulik w Los Angeles Times.

Pierwsze starcie z chinska policja

Jak wiadomo z wprowadzonych na te lamy uprzednio sensacji rewelacji, akcja aktualnie toczy sie w mieszkaniu, w ktorym eM. mieszkala przez dziesiec miesiecy i w ktorym rzekomo dokonala szkod wszelakich, jakie tylko mozna popelnic. eM. przy wsparciu Agnieszki Z. wypiera sie wszystkiego, procz przyklejenia dwoch haczykow do sciany przy oknie w jej pokoju (mea maxima culpa). Pragnie podjac sie ich usuniecia, jednak Wywloka, czytaj: landlady, fangdong, mieszkania wlascicielka, nie zamierza na to pozwolic, bo to by sprawilo, ze nie zakonczyloby sie na utracie pyska (bo twarza tego sie juz chyba nazwac nie da), ktora miala miejsce juz dwukrotnie w odcinku poprzednim, ale rowniez utrata okupu, ktory Wywloka zamierzala od eM. wyludzic.

Gdy juz sie wydalo, ze nie zamierzam placic za cos, czego nie zrobilam, Wywloka, K, zwana z racji swego znieksztalconego imidzu rowniez buldogiem, zadzwonila po wladze wyzsze, czyli Policje. Agnieszka rzekla, ze ona nie ufa policji sprowadzanej przez Wywloke i ze my zadzwonimy po swoja policje :D. Ostatecznie jednak nie udalo mi sie zadzwonic po "nasza" policje, poniewaz akurat do mnie zadzwonil bardzo stary znajomy z najpierwszej mojej agencji modelek imieniem Zhang, ktory chcial sie zapytac, czy mam ochote pojsc z nim na kolacje. To mu powiedzialam, ze za bardzo nie mam czasu ani na kolacje, ani na rozmowy, poniewaz wlasnie wyprowadzam sie z mieszkania, a sytuacja jest skomplikowana. On na to: O, przeprowadzka, moze mogl bym Ci pomoc? Powiedzialam, ze generalnie jeszcze troche potrwa, zanim zaczne przewozic moj dobytek na nowe apartamenta, poniewaz wlasnie czekam na policje wezwana przez fangdonga.
Zhang sie przejal i postanowil przyjechac, by wesprzec mnie psychologicznie, bo na pewno nie merytorycznie, gdyz o calej sytuacji nie wiedzial nic. Jak tylko powiedzialam mu, ze zaijian, buldozyca poinformowala mnie, ze nikogo ode mnie nie wpusci do mieszkania, bo to jest jej mieszkanie i bezprawnym byloby wpuszczanie kogokolwiek bez jej wiedzy. Chyba zapomniala, ze ja mam umowe do pietnastego lipca i wg tejze umowy jest to takze moje mieszkanie. No ale jak juz zdazylismy sie przekonac, nie mamy do czynienia z osoba, ktora bralaby pod uwage jakiekolwiek przeslanki racjonalne (nic dziwnego, w jezyku chinskim nie istnieje slowo "logika") czy tez tresc umowy przez nas obie podpisanej.
Najpierw przyjechali policjanci, zaraz po nich Zhang (ktory faktycznie zostal za drzwiami i nie mogl nawet sie ode mnie dowiedziec o co dokladnie chodzi). Pierwszy policjant byl napakowanym (prawdpodobnie baozi i jiaozi jak rowniez chaomianami) bucem o twarzy pit bulla (co w jego przypadku akurat mogloby byc uzasadnione wykonywanym zawodem), drugi natomiast byl nie odstajaca od standardu wersja przydupasa - chudy, maly, nie majacy swojego zdania i sluzacy za sekretarke.
Co zrobili policjanci? Hmmm, Wywloka gadala do nich jak najeta o swoich problemach z zufangiem, czyli generalnie o mnie, jaka to jestem oszustka, bo pisalam o niej na blogu, nie placilam rachunkow oraz popsulam jej komnaty, natomiast policjanci nie byli w ogole zianteresowani jej wzruszajacym monologiem, natomiast bardzo - naszymi papierami. Najpierw sprawdzili moje - paszport, ksiazeczke zdrowia (ktora wydala im sie czyms tak ezgotycznym, ze zaczelam sie zastanawiac, czy aby na pewno musialam wydac w tym kraju te 300 RMB na badania, by w posiadanie tej ksiazeczki wejsc) i oczywiscie - wize i zameldowanie. Potem dobrali sie do Agnieszki, poniewaz swoimi metodami szpiegowskimi wykryli w niej jakos obcokrajowca. Jednakowoz Agnieszka nie miala ze soba dokumentow, bo wyszlysmy tylko po moje rzeczy, a ponadto rozsadniej jest nie nosic ze soba paszportu w chinskim miescie, gdzie chyba kazdy juz z moich znajomych zostal pozbawiony a to telefonu, a to dokumentow, a to znowu pieniedzy. Na te rewelacje policjanci chwilowo odpuscili Agnieszce i wynalezli sobie nowa ofiare: siedzaca cichutko w kaciku pol Szkotke pol Polke (ona tez nosila na sobie znamiona laowajstwa). Najpierw Wywloka powiedziala, ze to jej przyjaciolka i ze ona od przyjaciolki nie bierze pieniedzy. Policjanci zazadali od przyjaciolki dokumentow i byli baaaaaaardzo niezadowoleni, ze nie ma ona zameldowania. Dziewczyna nie wiedziala biedna o co chodzi (bo stroz prawa nie tylko nie mowil po angielsku, ale rowniez nie dysponowal znajomoscia mandarynskiego jezyka ogolnego), wiec Wywloka powiedziala do niej: Dlaczego sie jeszcze nie zameldowalas? Powinnas to zrobic od razu po przyjezdzie. To jest obowiazkowe przed olimpiada. Hmmm, mila przyjaciolka z tej Wywloki....

Policjant Pit Bull byl wysoce nieukontentowany tym, ze Agniesia nie miala ze soba dokumentow, wiec nie zwarzajac na lamenty Wywloki w kwestii podlogowej, wsadzil mnie, Agnieszke oraz Wywloke do wozu policyjnego i zawiozl nas do mieszkania Agnieszki, by skontrolowac Agnieszki legalnosc pobytu w tym pieknym miejscu, jakim Kunming jest. Nie wiedziec czemu policjant kazal mi zostac w radiowozie, a gdy z niego wyszlam, by mu wytlumaczyc, ze moja umowa wynajmu rowniez znajduje sie w mieszkaniu Agnieszki i musze po nia isc, ten tak na mnie najechal, ze poczulam sie wdeptana w ziemie niczym guma do zucia. No dobra dobra, panocku, tylko niech sie pan panie nie bulwersuje tak. Ostatecznie i tak olalam nakaz pozostania w aucie i poszlam za Agnieszka, policjantami i Wywloka do Agnieszki mieszkania.

I tam odbylo sie sprawdzenie paszportu Agnieszki, przy okazji dowiedzialysmy sie, ze wiza Agnieszki juz dawno jest expired i ze jest ona tu nielegalnie, a wszystko dlatego, ze panowie policjanci nie raczyli poszukac kolejnej wizy, ktora jest dwie strony dalej w paszporcie Agnieszki. Potem zazadano od Agnieszki okazania umowy wynajmu jej mieszkanka, co akurat niemozliwe bylo, poniewaz Agnieszka ostatnio zgubila te umowe. Wiec niezrazony niczym Pit Bull zadzwonil do landlady Agnieszki, by jej sie spytac, czy ona wie, ze klucze do jej mieszkania i rzeczy w jej mieszkaniu ma niejaka Agnieszka Z, obywatelka polska.

Przy okazji nalezy dodac, ze Agnieszka przezywala lekki horror w swojej glowce, poniewaz Pit Bull okazal sie perypatetykiem i podczas wykonywania telefonow przemierzyl setki metrow po przestrzeni Agniesinej podlogi, zagladajac rowniez na werande, gdzie niewinnie sobie rosl metrowy krzaczek konopii, hodowany przez wlascicielke w celach ozdobnych. Jednak okazalo sie, ze botanika nie jest mocna strona Pit Bulla, ktory nie zareagowal na takie rewelacje nawet mrugnieciem swej ciezkiej powieki.

Zeby juz nie przedluzac tej i tak nieco przydlugiej relacji z niczego, bo jak inaczej mozna nazwac sprawdzanie dokumentow przez ponad poltorej godziny, nie zapytwaszy nawet o sedno sprawy (chociaz moze i lepiej, bo i tak nic bym nie zrozumiala z horrendalnej chinszczyzny polismena)... Ostatecznie policjant powiedzial cos, co w tlumaczeniu na angielski dokonanym przez Wywloke mialo tresc taka, ze mam oddac klucze od mieszkania Wywloki, a ona zachowa moje bagaze az do rozwiazania sprawy. No trudno, skoro pan wladza tak mowi, to nie pozostalo mi nic innego niz oddac te klucze. Powiedzialam na koniec, ze czekam na ich telefon, Pit Bull nie wiedziec czemu mnie wysmial i cala trojca (Pit Bull, przydupas oraz Buldozyca) odeszli w sina dal. A ja i Agnieszka do wnetrza Agniesi mieszkania.

Zmeczone, zestresowane i zdezorientowane.... Bo po co, na co? aaaaaa!?!

piątek, 11 lipca 2008

Kalkulowanie kaucji.

W minionym tygodniu dostalam maila od wlascicielki mieszkania. W mailu bylo: Czy masz czas pojutrze rano, zeby pojsc ze mna do biura od Internetu, bo chcialabym przepisac Internet z Ciebie na siebie? Hmmmmmm.... czyli ze ma ona przyjechac jutro?!? Wpadlam w panike lekka, bo generalnie wolalabym sie przygotowac na spotkanie z wariatka lepiej mertorycznie, na przyklad pojsc do biblioteki i poczytac cos o paranojach i omamach. Wczesniej wyraznie ja prosilam, zeby dala znac odpowiednio wczesniej. Myslalam, ze mojej prosbie stanie sie zadosc, poniewaz ja generalnie spelnialam wszelkie prosby K - na przyklad raz przez caly dzien siedzialam w domu, zeby odebrac jej przesylke EMS. Przesylka ostatecznie nie przyszla, ja stracilam mnostwo czasu, ale prawda, ze milo z mojej strony? Bo ja juz taka mila jestem ;P.
Noc, kiedy miala K przyjechac do domu rezolutnie spedzilam poza domem, by zasnac snem krzepkim i blogim, poniewaz na nastepny dzien musialam byc wypoczeta na zajeciach. Nastepny dzien byl jak na wariackich papierach, tak wiec zladowalam w domu bardzo pozno. K juz spala. Malo tego - ktos inny spal tez - na moim materacu, w duzym pokoju. Ja zostalam pozbawiona materaca, wiec nie pozostalo mi nic innego jak zasnac na kocu. Co bylo bardzo ciezkie, bo jak wiadomo z jednego z moich poprzednich postow, dzien wczesniej wpadlam do dziury i bylam strasznie poobijana.
Rano z ulga wstalam, zeby pojsc do szkoly. W kuchni spotkalam osobe rasy bialej, ktora wydala mi sie sympatyczna i... okazala sie byc pol Polka, pol Szkotka. Po polsku co prawda ani w zab, ale jak juz ktos wie, gdzie jest Radom... No swojsko. Opowiadalam wlasnie Szkotce o mojej dziurze w nodze i generalnym inwalidztwie ze smiechem na ustach (bo czyz nagle znikniecie w dziurze w chodniku nie jest przezabawne?), gdy z lazienki wychylila sie K. Ani good morning nie uslyszalam, ani nihao, tylko: ZAPLACILAS RACHUNKI????? Powiedzialam jej, ze bardzo mi przykro, ale gazu nadal nie zaplacilam, bo nie wiem jak i bede jej wdzieczna, gdyby zrobila to za mnie, a ja jej oddam, rachunek za prad wlasnie przyszedl, ale poszlam zaplacic go na poczte i mi powiedzieli, ze jest to niemozliwe na poczcie akurat wtedy, gdy ja tam bylam i rowniez bede bardzo wdzieczna, jezeli by to zrobila za mnie, a ja jej wszystko wyrownam. No i ona zniknela w lazience (nie powiedziawszy ani bye ani zaijian). No to ja sobie poszlam do szkoly. I w szkole opowiedzialam mojej pani nauczycielce, ze mam ostatnio kiepskie dni, bo raz, ze do dziury wpadlam i jestem strasznie poobijana, a poza tym wyglada na to, ze bede musiala zajac sie przeprowadzka.
Dzien mijal powoli jak kazdy inny, gdy nagle dostalam esemesa o tresci nastepujacej:
Prosze przynies mi dzisiaj nastepujaca ilosc pieniedzy: gas piecdziesiat szesc koma jeden plus prad sto siedemdziesiat jeden koma trzynascie plus woda dwiescie dziewiecdziesiat piec. Razem 522,2.
Odetchnelam z ulga, bo rachunki nie przekroczyly moich oczekiwan a ponadto w domu nic nie zostalo przeze mnie zniszczone (a nawet naprawilam kilka rzeczy, ktore byly juz popsute, gdy sie wprowadzilam), wiec logiczne jest, ze zostanie mi zwrocony moj depozyt w ilosci pieciuset kuajow (patrz poprzedni post). W takim razie napisalam do wariatki, ze spoko, dzisiaj doniose jej 23 kuaje, a reszte niech wezmie sobie z depozytu, o co bardzo ja prosze.
Odpowiedz buldoga:
Prosze, przestrzegaj umowy. Depozyt bedzie KALKULOWANY [podkreslenie moje] w dniu twojej wyprowadzki. Musisz przyniesc pieniadze dzisiaj!!!!
Nic na to nie odpowiedzialam, bo co mozna odpowiedziec na takie dyrektywy? Postanowilam pojsc wieczorem do mieszkania i rzeczywiscie uczynic ten dzien dniem mojej wyprowadzki, bo szczerze mowiac spanie na kocu nie sprawialo mi zbyt duzej radosci, a perspektywa wdychania dwutlenku wegla wydzielanego przez buldoga przepelniala mnie odraza. Przez caly dzien szykowalam sie psychicznie do spotkania z K. Przygotowalam sobie ladnie 25 kuajow do wyrownania rachunkow, nawet plan byl taki, ze powiem babie "keep change" (bo tak naprawde bylam jej winna 22,2). Poprosilam Agnieszke, zeby poszla ze mna wziac moje bagaze, bo sama prawdopodobnie nie dalabym sobie rady ich wszystkich z mieszkania wydobyc.
W koncu ruszylysmy. Wzielysmy ze soba przenosne glosniczki i IPoda, puscilysmy sobie Fatboyslima z "Praise you" dla dodania sobie animuszu i przywolania dobrego nastroju po drodze. Generalnie powinnysmy puscic tej kobiecie z glosniczkow piosenke "Fuck you" Archive, ale w biegu wydarzen jakos sie nam nie dodalo.
Dotarlysmy do mieszkania, weszlam za pomoca wlasnego klucza sobie drzwi otwierajac, w duzym pokoju siedziala Szkotka z Radomia z jakims Chinczykiem. Zapytalam, gdzie jest buldog, a ta odpowiedziala, ze w swoim pokoju. Poszlam wiec do pokoju buldoga (ktory nota bene wczesniej byl moim pokojem), mowie czesc, nie uzyskuje zadnej odpowiedzi, buldog nie raczyl nawet sie odwrocic na krzesle w kierunku skad dobiegal moj milutki glosik. Spytalam, czy mozemy pogadac. Buldog rzekl, ze owszem, ale nadal nie odwracal sie do mnie. No to rzeklam: Bylabym bardzo wdzieczna, gdybys patrzyla na mnie podczas rozmowy. Bardzo grzecznie to powiedzialam. Bo ustalilysmy z Agnieszka, ze pokazemy buldogowi najlepszego sortu szlacheckie polskie maniery.
Buldog powiedziala: Slucham.
Skoro sluchala, to najpierw przedstawilam jej Agnieszke ("This is my girlfriend, Agnes") a nastepnie wprost w te wielkie wybaluszone oczyskaj wylozylam moj pomysl, ze wyprowadze sie dzisiaj, ze dam jej 22,2 kuaje, bo tak bedzie wygodniej dla wszystkich. Szlacheckie maniery caly czas zachowane.
Wtem ona jak nie wrzesnie: NIEEEEEEEEEEEEEEE!
Ojej.
Powiedziala mi kobieta, ze podloga jest zniszczona. Chcialam to natychmiast obejrzec, ale ona rzekla, ze nie, poniewaz nie mozemy przeszkadzac Szkotce z Radomia, ktora teraz rozmawia z jakims Chinczykiem. Ja tak czy siak postanowilam sie spakowac. Buldog opuscila mieszkanie. Dziwne bardzo.
Agnieszka i ja dokonalysmy cudu spakowania calego mojego dobytku w pietnasciue minut. Buldoga nadal nie bylo i w sumie rozsadnie z naszej strony byloby udac sie, za przeproszeniem, tam, gdzie pieprz rosnie, diabel mowi dobranoc a raki zimuja. I to czem predzej. Jednakowoz ja uznalazm, ze trzeba na nia poczekac, oddac jej klucz i tak dalej.
W koncu przyszla, ciagnac zasoba chlopka roztropka. Chlopek roztropek mial grac role eksperta od zniszczen wszelakich. I zaczela sie odyseja po mieszkaniu: wpierw suka buldoga, potem roztropek pseudo-rzeczoznawca, dalej ramie w ramie ja i Agnieszka. I idziemy - najpierw na werande, sluzaca do sluszenia ubran (ewidentnie, gdy sie wprowadzilam, juz byly tam sznurki na pranie, a moj byly wpollokator Fleja wieszal tam mokre ciuchy). A tam - rzekome zniszczenia w bambusowej podlodze. Ktorych oczywiscie ja nie widzialam, rzeczoznawca w ogole nie spojrzal tylko od razu wywalil z kwoty jakiejs astronomicznej za wymiane. Rzekomo to moja wina, ze jakies zniszczenia niewidzialne tam powstaly, bo nie umialam uzywac pralki, zeby mi sie ciuchy odwirowaly, woda kapala i zalala. Hmmmm, troche mnie zgielo, bo pralka automatycznie odwirowywala wode a ja wieszalam ciuchy w miejscu do tego przeznaczonym tak samo jak Fleja. Nikt mi nie powiedzial, ze jest zakaz wywieszania prania na suszarkach na werandzie i ze sluza te suszarki tylko celom atrapowym. Pomijam juz fakt, ze myslacy logicznie czlowiek nie kladzie bambusowej podlogi w miejscu, gdzie najprawdpodobniej beda sie suszyc ubrania.
Z werandy udalismy sie przed drzwi glowne do mieszkania. A tam juz faktycznie golym okiem dajaca sie zauwazyc plama na podlodze przy scianie, po drugiej stronie sciany stoi natomiast pralka, z ktorej odplyw jest tak niechlujnie zrobiony, ze woda wylewa sie po calej lazience. Jednakowoz pani wlascicielka mieszkania zdala sie nie dostrzegac wady hydraulicznej w lazience (choc wody tam po kostki) i zarzucila mi, ze stawialam parasol dokladnie w drzwiach od mieszkania (co bylo juz absolutnym dowodem, ze baba uwaza mnie za idiotke, ktora uwielbia skoki prez parasolki).
Potem weszlismy do nieszczesnej lazienki a tam... No tam upatrzyla sobie buldozyca usterke elektryczna. Mianowicie taka, ze super lampa grzewcza nad wanna (swiecaca, jak rowniez ogrzewajaca powietrze w lazience zima) nie dziala. Spojrzalam na nia jak na raroga, oczy mialam takie, jak bohaterowie South Parku na chwilke przed wybuchnieciem smiechem, bo ta kobieta jawnie nie wiedziala, jak lampe ta zapalic. Zapalilam wiec dla niej, uzywajac przy tym slowka Voila ze szlacheckiej mowy francuskiej. W tym momencie mozna bylo zaobserwowac, jak twarz buldozycy zsuwa sie jej do polowy plecow (czy ja juz kiedys tlumaczylam kulturowe zawilosci tracenia twarzy w Chinach?).
Nastepnie cala wycieczka udala sie do kuchni, gdzie rzekomo piecyk gazowy mial zostac przeze mnie uszkodzony. Tym razem twarz buldoga poszla sie juz schowac miedzy jej posladki, bo pieca tez nie umiala ona uzywac (a jakie to proste - przekrecic pokretlo, wlaczyc iskre, Voila).
Ostatecznie wyladowalismy w moim pokoju, gdzie przy oknie naklejone byly dwa haczyki. No i tu po raz pierwszy musialam poczuc sie do winy, bo haczyki faktycznie zostaly przeze mnie naklejone. Powiedzialam babce, ze moge je usunac. Ale ona generalnie nie chciala, zeby ktokolwiek je usuwal wcale. Ona chciala zedrzec ze mnie pieniadze.
Ja i Agnieszka probowalysmy cos do niej (po szlachecku, rzecz jasna) mowic, ale ona na nas krzyczala i nie pozwalala dojsc do slowa. Pokazala nam na karteczce, ze jestem jej winna 3 tysiace RMB. Kontraktu nie miala i malo ja interesowalo, ze po pierwsze w razie strat oddaje jej tylko depozyt, a po drugie to jestem odpowiedzialna tylko za wlasny pokoj.
W koncu wezwala policje.
Ale o tym bedzie w nastepnym odcinku.
Musze cos wyjasnic: wlascicielka mieszkania nigdy nie powiedziala mi jak konserwowac podloge, nigdy nie powiedziala mi jak mam placic rachunki. W ogole miala wszystko miedzy posladami. Generalnie od samego poczatku miala plan naciac mnie na tym depozycie.
Pozdrawiam wszystkich czytelnikow i zycze wiecej szczescia niz ja mam.

Umowa

W tym oto poscie zostanie Panstwu zaprezentowana tresc kontraktu, ktory w jezyku angielskim oryginalnie napisany byl, co bylo bledem, poniewaz, jak sie potem okazalo, angielskimi kontraktami mozna sobie w Chinach zastapic papier toaletowy. Ja panstwu podam tresc w jezyku polskim, ktory jest najpiekniejszy na swiecie. Pomine wszelkie dane typu numer dowodu osobistego, zeby nie kompromitowac buldoga. Bo buldog mnie nastraszyl, ze mnie pozwie do sadu, jezeli bede w necie jej reputacje niszczyc. Wiec chcialam oficjalnie napisac: nie niszcze reputacji konkretnej osoby, jedynie pisze o zajsciach z suka rasy buldog.

Umowy tresc: Strona A (Buldog) wynajmie stronie B (ja) pokoj w mieszkaniu (i tu adres) na dziesiec i pol miesiaca w okresie czasu od pierwszego wrzesnia 2007 do pietnastego czerwca 2008 (Dlatego jest tu czerwiec a nie lipiec, gdyz pojawily sie rozbieznosci w podstawowej wiedzy matematycznej strony A i strony B. Ostatecznie zwyciezyla wersja strony B mowiaca, ze od wrzesnia dziesiec i pol miesiaca to jest ewidentnie do pietnastego lipca. I basta. Ale w umowie pozostalo jak pozostalo.) Strona B zaplaci za te (nie)przyjemnosc tyle a tyle plus kaucje w wysokosci jednego miesiecznego czynszu do dnia takiego a siakiego. Kaucja zostanie wyplacona przy wyprowadzce, jezeli pokoj bedzie utrzymany w czystosci i nic nie bedzie zniszczone. Podpisy.

Prosze zwrocic uwage na podkreslenia. Bo potem beda one stanowily material, ktorym wlasnie mozna by sie podetrzec.

Historie niesamowite - prolog

Opowiem Panstwu historie. Wymyslilam ja sobie a wszystkie osoby wlacznie ze mna nie istnieja a sytuacje przeze mnie opisane sa tylko pozornie podobne do jakis realnych sytuacji. Wszelkie podobienstwa i tak dalej - przypadkowe. Dolaczam taka notke, bo prawo tego wymaga. Prosze interpretowac wg wlasnych przekonan.

W poprzednim odcinku (powinno byc: w poprzednim sezonie):
Byla (i niestety nadal jest) sobie kobieta, nazwijmy ja dla niepoznaki literka K jak kobieta lub wiadomo kto, poniewaz, jak sie okazalo kilka miesiecy temu, kobieta ta szpieguje mojego bloga w poszukiwaniu samej siebie w nim, moze nie wpadnie jej do glowy, ze jest K, mimo, ze ewidentnie jest pojeb.... K. Tak czy siak kobieta ta jest wlascicielka mieszkania, w ktorym mieszkalam przez ostatnie dziesiec miesiecy mimo tego, ze od pewnego czasu juz wcale nie chcialam w nim mieszkac.
Poznalysmy sie z K na jednym z serwisow goscinnych - to jest taki portal w Internecie, ktory sluzy do tego, zeby znalezc sobie w dowolnym miescie na swiecie kogos, kto moglby cie za free przenocowac. Po prostu tuz potym, gdy dowiedzialam sie, ze pojade na moje stypendium do miasta Kunming, i bylam lekko zagubiona, bo do mojego wylotu pozostaly dwa tygodnie, a ja nadal nic o Kunmingu nie wiedzialam i nie mialam pojecia, gdzie przyjdzie mi nocowac na samym wstepie mojego pobytu w Chinach - wpadlam na genialny pomysl zajrzenia na stronki tego goscinnego portalu i odnalezienia na nim ludzi, ktorzy mieszkaja w KM. Chcialam sie tylko zapytac, jakie jest to miasto, gdzie jest jakis hostel, w ktorym moglabym na jakiejs skromnej pryczy wyciagnac swe znuzone konczyny po wielogodzinnym locie z serca Europy na chinskie peryferie. Na portalu goscinnym znalazlam raptem dziesiec czy jedenascie Kunmingczykow, w tym pania K. Pani K. byla jedna z niewielu osob, ktora odpowiedziala na moje dzikie apele o kontakt i w dodatku ni z gruchy ni z pietruchy zarzucila z tekstu, ze w sumie to moglabym te moje konczyny przez miesiecy 10 u niej na chacie na materacyku wyciagac (mozna o tym poczytac w jednym z moich najpierwszych postow). Deus ex machina, bezwzglednie. Wszystko ugadalysmy, na przyklad taki element jej goscinnosci, ze musze zaplacic 50 jurkow za miesiac. Przelewem, poniewaz sama K. nie mieszkala nigdy w swoim mieszkaniu in Da Ming, bo nie miala na to czasu podrozujac (a to jakies Niemcowo, a to jakies Wyspowo Zjednoczone, a to Pekingowo Wielkie).
Przyjechalam do KM, zylo mi sie szczesliwie, wyiknelo jednak nieporozumienie zwiazane z tymi jurkami, bo sie generalnie okazalo, ze ja nie moge zdobyc w Chinach jurkow. Bo tu nie ma swobody wymiany waluty. Wiec K. postanowila, ze dolary tez beda dobre. Dolarami dysponowalam, bo w takiej nieszczesnej walucie Ambasada Polska w Pekinie mi stypendium me wyplacala. Jednak z dolarami tez kiszka, bo - jak sie w koncu okazalo - w ogole jako alien nie moge wplacac Chinczykowi pieniedzy na konto w obcej walucie. Ta cala sytuacja pieniezna zostala przeze mnie juz przedstawiona jakies pol roku temu na niniejszym blogu, prosze sobie poczytac. Sytuacja miedzy mna i K byla napieta przez to, a dodatkowo sie napiela, gdy K. podczas zabaw z komputerem wygooglowala siebie na moim blogu (mea culpa, umiescilam na nim jej nazwisko, a ewidentnie nie powinnam). Ze polskiego Wywloka nie zna, to zatrudnila tlumacza. I sie wkurwila (jak to zwykle bywa z osobami typu K).
Jeszcze byla taka sytuacja, ze nie wplacilam jej na czas depozytu za mieszkanie. Spowodowane bylo to tym, ze ta nieszczesna kaucje mialam dac do rak wlasnych mojemu wspollokatorowi, nazwijmy go Fleja. Fleja jednakowoz spierdolil (przepraszam za wulgaryzmy, ktore beda wystepowac w obfitosci, ale jestem wzburzona sytuacja cala), nie zostawiajac adresu, numeru telefonu ani nic.
Potem byly jakies dziwne schizy z Wywloka, ktora stwierdzila, ze ona nie ufa zadnym obcokrajowcom i z tego tytulu kazala mi zaplacic 1500 depozytu a nie 500 jak bylo ustalone w kontrakcie. Kontrakt znajda panstwo w osobnym poscie, bo odegra on potem ogromna role tym wlasnie, ze nie bedzie odgrywal zadnej roli.
Potem sobie Wywloka wymyslila, ze powinnam wiecej placic za czynsz, choc juz mialam zaplacone za to. Potem miala jakis problem z obliczeniem ilosci miesiecy, za jaka zaplacilam (proponuje panstwu zabawe - ile jest miesiecy od 1 wrzesnia do 15 lipca. Prosze policzyc. Wedlug tajemniczej chinskiej arytmetyki jest to 11,5 miesiaca). Generalnie probelmy okazaly sie byc bardzo mocna strona Wywloki, ktora prawdopodobnie jest sfrustrowana, gdyz na jej paszcze buldoga nie spojrzalby zaden nawet najprawdziwszy buldog. Predzej podkulilby ogon i uciekl gdzie pieprz rosnie. Ja tez bym uciekla, ale nie widzialam buldoga nim sie do buldozej budy wprowadzilam... A szkoda.
Kolejna sprawa, w ktorej buldog, zwany tez K lub wywloka, raczyl sie ze mna skontaktowac, to byly rachunki. Bo ja zapytalam, jak sie je placi. Buldog odpowiedziala: nie wiem, bo nigdy nie mieszkalam w tym miejscu. Nie wiesz, to nie - pomyslalam i poszlam zapytac gdzie sie dalo, ale gdzie sie dalo tez nie bardzo wiedzieli, wiec robilam wszystko po swojemu. To tyle z prologu. Nastepny odcinek juz za moment.

niedziela, 6 lipca 2008

(P)sio

No ja lubie pieski. Ale pekinczyki juz mi sie znudzily. Po prawie jedenastu miesiacach pobytu w miescie Kunming, prowincji Yunnan, Panstwie Srodka wiem juz, ze najczesciej wystepujaca rasa jest maly piesek, tak zwany "Z zebem na przedzie", ktorego zuchwa zdecydowanie przrasta szczeke gorna, przez co zabki dolne takiego pieska sa nieustannie wysuniete na przod brzydkiego pokrzywionego ryjka stworzenia tego. Ponadto od czasu, kiedy przez takiego malego wypierdka zostalam pogryziona (to byl pierwszy raz w moim zyciu, kiedy stworzenie boskie psem zwane postanowilo mi zrobic krzywde, odebralam to jako przejaw ksenofobii, charakterystycznej w ostatnim czasie dla wszystkich mieszkancow tego pieknego acz dziwnego kraju), zostal on uwiazany do budy mimo pozornie niegroznych gabarytow i teraz gdy na mnie szczeka, gdy przechodze obok (a przechodze obok codziennie), wyciagam do niego jezyk. Kusi mnie zeby pokazac tez co innego, ale jeszcze kto zobaczy.
Psy w Chinach najczesciej maja na imie Ni. Ni oznacza ty. Ciagle tylko slysze: Ni, chodz, idziesz, Ni!!!!
Co jeszcze charakterytyczne? Chinczycy oglupieli na punkcie psow rasowych i kazdy kupuje sobie owczarka Colie, ewentualnie Chow Chowa. Tych psow jest na ulicach prawie tyle ile malych dzieci. Czyli zatrzesienie. Czemu? Odkrylam to podczas mojej wyprawy w towarzystwie Aski i Bartka (czesc rowerzystom) na Kunminski Targ Ptakow i Kwiatow, ktory jednoczesnie okazal sie byc targim psow rasowych za jedyne 150 kuajow (60 zlotych to chyba nie jest tak duzo za pokryta gestym futrkiem kuleczke z wystajacym fioletowym jezyczkiem).
A teraz najwazniejszy folklor psi. Ciuchy. Pies bez ubrania jest psem straconym w towarzystwie. Kazdy pojedynczy piesek nosi na sobie kubraczek. Czasami jest to cos, co jedna z miliarda kochajacych robic na drutach Chinek wytworzyla recami swemi, a czasami cos, co zostalo zakupione za srogie kwoty w sklepie.... I te sklepowe kubraczki moga na przyklad byc w ksztalcie swinki lub tez kubusia puchatka. Byc z pluszu lub z dzinsu. Wszystko przejdzie. Jak dla mnie ostatnio sensacja sa konwersy dla psow. Biega sobie pudelek w trampeczkach i nawet nie wyglada na nieszczesliwego... Jezu.
Pozdrawiam Bluesa.
m

O tym, jak eM. wpadla do dziury

Wczoraj poznym wieczorem spacerowalismy sobie z Oskarem po wyludnionym miescie prowadzac rozmowy w nastroju egzystencjalnym (przy czym on robil za Sartre'a a ja za Gombrowicza). Wlasnie z ust Oskara padlo jakies szokujace zdanie ze slowem "love" a ja zaczelam wymachiwac rekami, zeby mu odrzec adekwatnie do tematu i mych przemyslen, gdy.... grunt osunal mi sie pod nogami i ujrzalam nagle swiat z zabiej perspektywy, co naprawde potrafi odmienic swiatopoglad.
Zostalam sprawnie uratowana i po sekundzie zdolalam ocenic sytuacje okiem trzezwym.
Okiem trzezwym mym ujrzana sytuacja prezentowala sie nastepujaco:
Jak juz pisalam wczesniej, w KM obecnie trwa wakacyjna akcja obsadzania miasta drzewami. Drzewami, ktorych nie ma juz gdzie wsadzac (ale wole ten rodzaj szalenstwa niz szalenstwo wizowe w Pekinie na przyklad). Zeby wsadzic drzewo, trzeba najpierw wykopac dziure. W Kunmingu nie wyglada to tak, ze kopie sie dziure, wsadza w nia korzenie drzewa i wyrownuje teren, lecz tak, ze najpierw jedna brygada kopie dziure, a kilka dni wczesniej inna brygada wsadza drzewa.
I ja, patrzac wzrokiem pelnym wrodzonego sceptyzyzmu jak rowniez zainteresowania, wdeplam wlasnie w taka poltorametrowa dziure.
Moja noga wyglada jako tako, choc okrzyki, jakie wydaja ludzie na jej widok sa naprawde fajne (jako dostarczycielka wrazen na miare Hitchckocka czuje sie wazna, a milo waznym sie czuc), choc moze jest to spowodowane nie czterdziestocentymetrowym krwiakiem na udzie a tym, ze udo owo jest smukle i piekne, wiadomo.
Tak czy siak, ledwo idac oparta na szwedzkim ramieniu, napotkalam dwoch robotnikow kopiacych wlasnie takie zasadzki partyzanckie na laowajow (laowai, przypominam, to obcokrajowiec). No i powiedzialam im, co nastepuje:
"To jest niebezpieczne, dlaczego tu nie ma tasmy albo czegos, nalezy mi sie odszkodowanie, dziur nie widac w ciemnosci, prosze popatrzec, co sobie zrobilam (i tu prezentacja uda)". Robotnicy byli zachwyceni moja oracja poznowieczorna, urozmaicilam im prace...
Nikt z moich znajomych nie chcial uwierzyc, ze ani ja ani Oskar nie wypilismy wczoraj ani kropelki niczego zawierajacego alkohol. Widac nie tylko pijani alkoholem wpadaja do dziur.

środa, 2 lipca 2008

Rozwiazanie

Poszly my do tego PSB w piatek. No i co nam mowi oficer? Ze niestety, ale do PSB zadzwonila pani B by powiedziec, ze ona nie bedzie zatrudniac pani A i poprosila, by wize pracownicza pani A anulowac. Tak wiec panowie z PSB wreczyli pani A paszport z wiza turystyczna. Data waznosci: 16 lipca. Pani A nawet chyba z ulga odetchnela, ze juz sie nie musi z pania B uzerac. Ale po poludniu pani A z pania eM. udaly sie do pani B. by odebrac wyplate pani A. i jej dokumenty. Pani B. byla niesamowicie zdenerwowana. Co mnie osobiscie dziwi, bo wyczynianie ludziom co tobie nie mile powoduje wyrzuty sumienia i zdenerwowanie tylko u ludzi posiadajacych jakiekolwiek resztki przyzwoitosci a nie wywlok. Jednakowoz wywloka B. trzesla sie az. Pani A spytala od niechcenia, co pani B w sumie nagadala przez telefon PSB tego dnia, na co pani B powiedziala, ze ona niestety nie ma guanxi (ukladow) z PSB i musiala tak postapic. Panna eM. zaczela chichotac, poniewaz mimo calej wiedzy na temat guanxi nie ogarniala dotad rzeczywistej skali zjawiska. Chichot panny eM. wywolal u pani B. wrecz drgawki zdenerwowania, wiec pani A i pani eM. wyniosly sie milosiernie od pani B, by nie narazac jej na utrate zdrowia fizycznego (zdrowie psychiczne juz dawno postradala). A potem pani A i eM. poszly sobie do sklepu z badziewiem, zeby kupic sobie akcesoria, albowiem wieczorem miala odbyc sie impreza w stylu lat osiemdziesiatych w ulubionym tych pan klubie the Hump. I zaponnialy o pani B. Raz na zawsze.

Na farta

Wieczorem, tuz przed rozwiazaniem sprawy wizowej pani A, glowna zainteresowana oraz eM. szly sobie ulica. Deszcz padal jak szalony, jak przystalo na pore deszczowa. Ciemno juz bylo i smetnie. Na ulicach nikogo, wyjawszy mlodziana idacego gdzies z przodu. Przecinajac ulice pani A. nagle ujrzala na asfalcie przed soba monete. Co sie robi z lezaca w blocie moneta? Oczywiscie sie podnosci, bloto mozna zmyc :). Gdy tylko A. sie wyprostowala, chlopak idacy z przodu odwrocil sie, podszedl do A. i rzekl: Zhuni haoyun (zycze Ci farta). I poszedl. A. i eM. staly jak wmurowane nie wiedzac co rzec na ten znak od niebios, ktory automatycznie odczytaly wizowo-paszportowo. Lecz to jeszcze nie koniec tej opowiesci. Chlopak przystanal gdzies za sciana deszczu przed A. i eM. i zawrocil. Wyjal z kieszeni dziesiatki monet i podal pani A. (a nie pani eM.). "Zhuni haoyun" powiedzial jeszcze i ostatecznie odszedl rozmywajac sie w strugach deszczu.

czwartek, 26 czerwca 2008

Wesele

Wczoraj siedzimy sobie - Agnieszka, Thao i ja na Wenhuaxiang na taboretach przed buda z napojami i popijamy swoje koktajle owocowe tudziez herbatki z mlekiem (Thao). Nagle podchodzi do nas istota plci zenskiej, narodowosci najpiewniej Han i pyta, czy nie chcemy pojechac na chinskie wesele. Odpowiadamy ze tak, wiadomo, wesele - super sprawa, a o co chodzi. Bo ona - Chinka Han - ma siostre i jutro siostra ma wesele. I ma tez rodzicow i rodzice nigdy nie widzieli Laowaia (czyli obcokrajowca), a bardzo chcieliby zobaczyc. I ona by nas w zwiazku z tym na to wesele zabrala. Zapalily nam sie lampki a la Pomyslowy Dobromir w glowach i w zwiazku z tym dalam kobiecie tej swoje numer telefonu. Potem sie zmylysmy (ja pojechalam na Targ Kwiatow i Ptakow, zeby w koncu zrobic sobie upragniona pieczatke z moim imieniem chinskim) i o sprawie nieco zapomnialysmy.
Pora popoludniowa przypomniala mi sie ta cala sytuacja i napisalam do niewiasty, by mi napisala jakies szczegoly odnosnie wesela - kiedy to jest, gdzie, czy jest tam prysznic (bo sa takie dni w zyciu kobiety, kiedy prysznic jest bardziej niz niezbedny) i w ogole jaka role my, laowaje, mamy tam pelnic (bo istniala spora obawa, ze ustawi sie nas na srodku lokalu niczym niedzwiedzia na Krupowkach i zgromadzeni goscie, wolajac ku nam "Halu" i wciskajac nam kolejne szklanki z baijiu - nie polecam, chyba, ze ktos odczuwa irracjonalna tesknote ku zwroceniu pozywienia w trybie natychmiastowym - beda sobie z nami fotki strzelac. Choc moze byla by to kolejna szansa na jakis zarobek....). Odpowiedz przyszla od razu i dowiedzialam sie co nastepuje: wesele jest na wsi, wiec nie ma tam biezacej wody, ale mozemy sie wykapac u sasiadow w bali za jedyne cztery kuaje. Miejsce podobno jest prastare i bardzo piekne. Mamy tam jechac na trzy dni, wyjechac w czwartek, wrocic w sobote i jest to daleko, wiec w jedna strone musimy zaplacic 170 RMB, mieszkanie i wyzywienie oczywiscie za darmo. Hmmm. Zadzwonilam do Honoraty (ktora ewentualnie tez sie pisala na ten wyjazd), ta skonsultowala rzecz z Lucia (Chinka z Hiszpanii, ktora jest tutaj tak samo jak my na kursie chinskiego) i uznalysmy w koncu wspolnie, ze nie mozemy jechac, bo po primo - nie wiemy w co sie pakujemy, a bezgraniczne ufanie nieznanym Chinczykom nie jest zbyt rozsadne, secundo - to kapanie w bali jakies niepewne jest, tertio - 170 kuajow w jedna strone to duzo jest! A jeszcze wrocic jakos trza... Quarto - w piatek jest odbior wizy Agnieszki, sprawa palaca i lepiej byc na miejscu w razie W.

Zadzwonilam wiec do dziewczyny i jej mowie, ze buhaoyisi (bardzo mi przykro), ale wyglada na to, ze sie nie wybierzemy. Ta mi na to: O maj gad! Obiecalas mi!!!! Juz zadzwonilam do rodzicow i oni sie tak ucieszyli, ze zobacza laowai! Dlaczego mi to robisz???? Wszystko jest za darmo! No to jej tlumacze sprawe z wiza Agniesi, ze sprawa jest wazna bardzo i ze w ogole to my pieniedzy nie mamy, bo teraz ciezkie czasy nastaly, zaraz do kraju wyjezdzamy i musimy oszczedzac. Na to ona: O maj gad! Wszystko za darmo jest! Dlaczego nie chcecie wydac 170 RMB, to jest piekne miejsce, dlaczego mi to robisz! Blagam!
Mowie jej bardzo delikatnie, ze buhaoyisi, ale naprawde nic sie nie da zrobic i decyzja o nie jechaniu juz podjeta zostala i zmieniona nie zostanie.
Ona: Gdzie teraz jestes?
Ja (zszokowana): W Kunmingu.
Ona: No ale gdzie dokladnie.
Ja: W moim mieszkaniu.
Ona: Ja jestem na Shifang Daxue (Yunnan Normal University), przyjdz tu i przedstaw mi jakis innych laowai, bo ja musze miec laowai dla moich rodzicow.
Ja: Ale ja nie znam zadnych laowai, ktorzy by chcieli jechac z Toba, buhaoyisi.
Ona: Czy wy myslicie, ze ja jestem oszustka, ja jestem uczciwym czlowiekiem! O maj gad, o maj gad!
Rozmowa ta, jakkolwiek ciekawa szalenie, wyprowadzila mnie troche z rownowagi. Trwalo to z dwadziescia minut, podczas lamentow dziewoi przypomnialam sobie, ze to ja za te lamenty place i postanowilam zachowac sie wybitnie niegrzecznie i zasymulowac rozladowanie sie baterii poprzez wylaczenie najpierw siebie a potem telefonu.
Gdy potem wieczorem uruchomilam te maszyne z powrotem, czekal na lekture esemes od dziewczyny weselnej. Tresc: Ja teraz placze przez Was, wstretne laowaje.
Glupio mi sie zrobilo troche. No ale.... No co, no?????

Pani A perypetie z Pania B - opowiesc sensacyjna

Rozdzial pierwszy.
Pewnego dnia przyszla Pani B do Pani A i powiedziala: kochana pani A, mam w Kunmingu szkole jezykowa i pragne, by byla pani w tej szkole jezykowej nauczycielem angielskiego. Pani A przystala na te propozycje, ktora ociekala lukrem i miodem perspektyw wielkich zarobkow i zawodowego awansu od zaraz. Pani B zachwycona byla, ze pozyskala dla swojego szkolnego biznesu tak inteligentna, oczytana i przede wszystkim znajaca jezyki (jes afkors natyrlis jawol absolima) osobe. Po czym przystapila do sypania pochwalami adresowanymi do Pani A, bo Pani A okazywala sie byc najlepszym nauczycielem w szkole, najbardziej kochanym przez uczniow.

Rozdzial drugi.
Pani A pracowala przez chwilke, ale jak na razie nie mogla uzyskiwac z tego tytulu przychodow, poniewaz pamietajmy, ze jestesmy w Chinach, a tutaj posiadacz wizy turystycznej za uzyskiwanie przychodow moze wyladowac w jakims chinskim odpowiedniku ruskiego lagru. Wiec Pani B powiedziala do Pani A: Kochana moja Pani A, musimy dla pani wize pracownicza zalatwic, by nasza wspolpraca mogla rozpoczac sie na dobre. Wiec Pani A wybrala sie do swojego kraju ojczystego, gdyz tylko w ambasadzie Chinskiej Republiki Ludowej na terenie ojczystego kraju mozna poprosic o wydanie pracowniczej wizy.

Rozdzial trzeci.
Pani A wraca do Chin z wiza typu Z. Wiza typu Z moze zostac wymieniona na wize stalego pobytu z celem podjecia pracy. Na wizie typu Z nie da znalezc sie daty waznosci, chocby sie dlugo szukalo (w tym miejscu, gdzie powinna sie znajdowac znajduja sie trzy tajemniczo wygladajace zera). Pani B idzie do odpowiedniego urzedu, zeby zdobyc dla pani A pozwolenie na prace. Nastepnie z takim pozwoleniem na prace, paszportem pani A, i milionem innych paierkow, swistkow i zaswiadczen pracodawca (czyli Pani B) powinna sie udac do PSB. PSB to Public Security Bureau (Gongan Ju), organ odpowiedzialny za wydawanie i przedluzanie chinskich wiz oraz wydawania pozwolen na pobyt.

Rozdzial czwarty.
Pani B jednak nigdy nie ma czasu, zeby pojsc do PSB. I w ogole zaczyna mowic Pani A jakies dziwne rzeczy - ze przez Pania A szkola upada, bo uczniowie nie lubia Pani A i odchodza do konkurencji. A konkurencji nota bene w KM jest duzo. I zachowuje sie w stosunku do Pani A dziwnie. Pani A jednak naciska na Pania B, zeby sie w koncu wybrac do PSB i zalatwic formalnosci. Pani B, przyparta do muru, w koncu sie zgadza.

Rozdzial piaty.
Na miejscu w PSB okazuje sie, co nastepuje:
Wiza Z pani A juz dawno (28 dni wczesniej) sie przeterminowala. W zwiazku z czym PSB zawiadamia policje. Pani B popada w histerie i zwala cala wine na Pania A (chociaz oficerowie PSB mowia Pani B wyraznym mandarynskim, ze to jest jej wina, poniewaz jest ona a. pracodawca Pani A, b, Chinka, ktora powinna znac regulacje dotyczace wydawania pozwolen na pobyt pracujacym u niej cudzoziemcom) i mowi do Pani A: To twoja wiza, radz sobie sama.

Rozdzial szosty.
Sytuacja wyglada wyjatkowo nieciekawie. Na policji Pani A dowiaduje sie, ze musi zaplacic kare 5000 RMB (okolo 500 Euro), a po zaplaceniu kary prawdopodobnie PSB w akcie laski wyda Pani A dziesieciodniowa wize turystyczna. Czytaj: w ciagu dziesieciu dni Pani A bedzie musiala opuscic kraj. Tylko ze Pani A juz w tym kraju jest od dawna, ma tutaj wynajete mieszkanie, a w mieszkaniu wszystko to, co jest potrzebne do egzystencji. Pani A nie po to jechala do Polski dwa miesiace wczesniej, zeby zaraz do niej wracac, tylko wlasnie po to, by umozliwic sobie zostanie w Chinach na dluzej. Tymczasem Pani B ma problemy w jakims specjalnym organie edukacyjnym.
Pani A placi kare (kara po rozpatrzeniu sprawy przez sledczych ostatecznie zostala obnizona do 2000 RMB) i czeka teraz na decyzje z PSB. Bo moze byc tak lub siak - PSB moze wydac ostatecznie Pani A wize pracownicza (bo Pani A ma wszystkie potrzebne papiery) lub ja wydalic z terytorium Chinskiej Republiki Ludowej.

Rozdzial siodmy.
To bylo wczoraj. Pani A, w towarzystwie Pani eM. i Pani Th. udaje sie do biura PSB skontrolowac sytuacje, bo ilez mozna czekac w niepewnosci. Dodajmy, ze sytuacja miedzy Pania A a Pania B jest coraz bardziej napieta i Pani B wini za wszystko Pania A, co podnosi stresowosc sytuacji calej tej. W PSB kobiety dowiaduja sie co nastepuje: Pani A ma porzybyc w piatek do PSB, aby odebrac swoj paszport, a w paszporcie bedzie wiza. Pracujaca, na szesc miesiecy. Aaaaaaaaa, takie mniej wiecej dzwieki radosci wydobyly sie z trzech kobiecych gardel i w sumie juz zaczeto sie w ich gronie zastanawiac, gdzie pojsc swietowac ten fakt, gdy nagle rozlegl sie dzwonej telefonu gdzies w czelusciach torebki Pani A. To Pani B dzwonila do Pani A, by powiedziec, ze Pani A i Pani B musza sie spotkac, by sobie wszystko wyjasnic.

Rozdzial osmy.
Spotkanie. Dodajmy - w obecnosci mediatora irlandzkiego, coby nie bylo jezykowych nieporozumien. Pani B mowi Pani A, ze Pani A zrujnowala szkole i ze Pani B ojciec, gdyby tylko zobaczyl Pania A, to na pewno cos by Pani A zrobil (Irlandka nie reaguje). Pani B juz nie chce wpolpracowac z Pania A, bo Pani B ojciec jest zdecydowanie przeciwny temu. Pani B jest mocna anulowac wize Pani A (gdy Pani A ta dostanie, bo piatek nastapi dopiero jutro) i chetnie to zrobi. No chyba ze Pani A znajdzie sobie w ciagu kilku dni nowego pracodawce, zeby przetransferowac prawo do pracy na tego innego pracodawce.

Rozdzial dziewiaty.
Pani A dziala. Szuka nowego pracodawcy. Jest adrenalinka. Ale Pani A sie nie poddaje. Mimo istnienia takich kanalii jak Pani B Pani A nie traci wiary w pozytywne strony istnienia. Jutro odbior wizy.

Epilog.
Pani A jest bardzo dobra przyjaciolka Pani eM. Wiec Pani eM. sie przejmuje i dlatego tutaj mozna o tym przeczytac. Cale laowajskie (czyli cudzoziemskie) srodowisko Kunmingu drzy w posadach. I kazdy "gdyby zobaczyl Pania B, to niewiadomo co by jej zrobil". Niestety, takie sytuacje zdarzaja sie tutaj czasami, jak sie teraz nagle okazuje.
Poza tym bojkotujemy chinska polityke wizowa przed olimpiada. Ale tylko dlatego, ze ona teraz bojkotuje nas.

wtorek, 24 czerwca 2008

Tytka, drzewko

Dwie akcje. Rzad Kunmingu wymyslil je.
Akcja pierwsza.
Miesiac temu zakazano wydawania foliowek w sklepach. Tylko, gdy sie kupuje cos na kilogramy (no na przyklad pyry, wzglednie make, ryz - bo tu tez sie to do woli kupuje, a nie w gotowym opakowaniu), to dadza. Postepowy ten zakaz spowodowal wysyp przewspanialych toreb plociennych. Ja sie obnosze dumnie na przemian z Universitate Leipzig i Yunnan University. Lans.
Powinno sie cos takiego chyba w Polsce wprowadzic, ale gdy Poznan wpadl na taki pomysl jakis madrala odezwal sie, ze niekonstytucyjne to jest. I basta.

Akcja druga.
Postanowiono wsadzic 9000 nowych drzew. Jako ze Kunming jest mega zielonym miastem i kazda ulica powinna sie nazywac aleja, gdyby takie pojecie w chinskim uzywane bylo, to wsadza sie te nowe platany (przewaznie) rownolegle do juz istniejacych. Czytaj - obecnie kazdy chodnik wzdluz ulicy jest bogaty w dwa rzedy drzew. Mile? Slalom, ktory trzeba wykonywac miedzy tymi zasadzkami, powoduje jeszcze wiekszy chaos i jeszcze wiekszy scisk w ruchu pieszym. Ale za kilka lat biegajace do uprzykrzenia z parasoleczkami przeciwslonecznymi obywatelki miasta beda mialy jeszcze wiecej upragnionego cienia.

Kudla sprawa

No, od jakiegos czasu w necie (konkretnie po prawej od miejsca, na ktorym wlasnie koncentrujesz wzrok) wisi aknkieta w sprawie mego wizerunku. No i jak widac na zalaczonym diagramie, powinnam byla wlosa sciac... Sama sie ku temu sklaniam, bo mi goraca, ale chwilowo nie moge tego zrobic, gdyz obiecalam mojej kolezance Chince, wyznajaca pradawna zasade, ze kobieta winna miec wlosy DLUGIE, ze ich nie zetne do jej wesela (ktore nota bene planuje, ale obiecalam za bardzo tego nie rozgadywac, choc sprawa jest ciekawa). Moze do wesela mi sie nie uda wytrzymac, ale jeszcze z jakies cztery tygodnie, kiedy wciaz prawdopodobnym pozostaje, ze moglabym jej zlamac serce moim widokiem w krotkiej czuprynce, pozostane wierna chinskim odwiecznym tradycjom. Dziekuje wszystkim za oddanie glosu.

Wklejam nowa fote ma, zeby ludzkosc widziala, jak teraz sie prezentuje. Voila.

Uroki bycia w Chinach

Jest takie piekne polskie powiedzonko "jak nie urok to sraczka". Moze cos myle, bo w powiedzonkach slaba jestem. Tak czy siak, ostatnio moje zycie nie obfituje w uroki.
Tym bardziej szczytem poezji wydaje sie piosenka:

Toaleta jest miejscem do ktorego nie chadzamy
Nie zdarza nam sie jadac wiec nie wydalamy
Jedyni na Ziemi gazow nie puszczamy
Nie mamy problemow z przemiana materii
Katarzyna Nosowska

sobota, 21 czerwca 2008

Dlaczego zdechl mi blog i inne opowiesci

Dawno dawno temu, za gorami, lasami. Poniedzialek, a moze czwartek. Marta siedzi przy kompie, komp mowi, ze ma za malo miejsca na dysku ce i pyta, czy Marta nie zechcialaby uporzadkowac dysku ce poprzez usuwanie plikow tymczasowych oraz poprzez zgode na wykonanie innych tajemniczych operacji. Marta sie zgodzila, i zaczela ogladac swoje paznokcie oraz zdjecie swojegpo brata z gor, ktore raczyla mu przeslac brata dziewczyna. I nagle komputer zupelnie bez jakiegokolwiek ostrzezenia wylaczyl sie. Najlepsze slowo polskie do okreslenia zjawiska: wysiadl. Marta postanowila postawic jakas diagnoze, wiec dotknela cielska kompowego. Rozgoraczkowane. I wydziela zapach spalonego kompa. Ojej.
Poczekala Marta pol godziny, nim odwazyla sie dokonac proby wlaczenia ponownie kompa, a byl to wyczyn prawie saperski. Po wcisnieciu magicznego guziczka akcja sie powiodla. Wlaczylo sie. Zaczelo nawet wina wczytywac, ale potem... a piat na nowo sie wylaczylo i samo z siebie znowu wlaczylo, by potem znowu sie wylaczyc. No i wlaczyc. Bledny lancuszek komputerowego obledu doprowadzil Marte do skraju obledu.
Brat Marty powiedzial, ze on sie tym zajmie, w koncu tylko 2 miechy zostaly do mojego z bratem specem komputerowym oko w oko spotkania. To Marta wziela szmaty, wyczyscila kompa, zapakowala go w torbe kompowa, torbe wsadzila w jej standardowe miejsce mieszy szafa a sciana i w ten sposob... zostala bez Internetu. A szkoda, bo na blogu mozna by duzo popisac, w koncu tyle sie ostatnio dzieje.
O maly wlos zostalaby tez bez komorki (i umarlaby socjalnie), bo ostatnio zostawila ja w kafejce internetowej. Ale gdy przyszla na nastepny dzien, komorka czekala przy kontuarze. Marta odzyskala wiare w Chinczyka, ktora utracila, gdy zostal jej ukradziony ukochany telefonik (z ktorego polowy funkcji Marta w ogole korzystac nie potrafila) marki Sony Erricson w miesiacu pazdzierniku (czy kiedys tam).

wtorek, 22 kwietnia 2008

Somewhere in China, odcinek czwarty

ROZDZIAŁ CZWARTY (ostatni czongcingowy)

W dniu drugiego lutego Anno Domini 2008 Ani Q. w końcu definitywnie zniknęły imprezowe sińce spod oczu, bo w końcu naprawdę się wyspałyśmy. Po prysznicu (z konieczności zimnym, bo ciepła woda na naszym 18 piętrze, jeżeli zechciała się pojawić pod wystarczającym ciśnieniem, by użyć jej do kąpieli, to na pewno nie była ciepła) zaczęłyśmy się przysposabiać do żmudnej czynności pakowania, albowiem tego właśnie dnia wieczorem miałyśmy opuścić na statku największe miasto w Chinach.

Śniadanko znowu w Starbucksie (w ogóle, rodacy, ta amerykańska sieć kafejek ma nam się wkraść na polski rynek już w przyszłym roku, jak przeczytałam w internetowym wydaniu dzisiejszej „Wyborczej”… Hmmm, ja preferuję knajpy typu Ptasie Radio przy Kościuszki albo Zielona Weranda przy Paderewskiego w Poznaniu, koniec reklamy), pan Hao, który nas do Starbucksa zabrał, wykazał się nadzwyczajną zdolnością rozumienia polskiego tekstu słyszanego, bo bez znajomości ani słowa po polsku zrozumiał moją sugestię kierowaną przytłumionym głosem do Ani, że oprócz mega wielkiego kubasa kawy przydałoby się jeszcze pożreć coś pozwalającego zapobiec bezpośredniemu atakowi kawy po amerykańsku na nasze delikatne żołądki i pozwolił nam sobie wybrać dowolny wypiek (eeeee tam, nic nie równa się szarlotce albo czekoladowcowi z Ptasiego Radia, koniec reklamy).

Teraz będzie WTRĘT, charakterystyczny dla tego bloga. Wtręty być muszą, by ukazać czytelnikowi sytuację w szerszym kontekście kulturowym, żeby, na przykład, czytelnik nie musiał się głowić, jak to się niby stało, że pan Hao zrozumiał w lot, że ja chcę ciastko zjeść. Już tłumaczę: Chińska nacja ma nadzwyczajny dar czytania w myślach, ale dopiero po usłyszeniu tonu głosu. Bez względu na język nadawcy przekazu. Na palcach dłoni i paluchach stóp nie wyliczyłoby się sytuacji, w których reakcja Chińczyka była akurat taka, jaka mogłaby być reakcja kogoś, kto rozumiałby język w którym mówię. Najbardziej spektakularne przykłady pochodzą z punktów usługowych i handlowych. Egzemplum: Z koleżanką Moniką, zwaną też Xiaomao z racji nazwiska (Kocurek się Monika nazywa, a Xiaomao to kotek po chińsku) eksplorujemy sklepy, aż natykamy się na spódniczki idealnie nam podchodzące pod gusta. Idziemy przymierzyć. W chińskich sklepach odzieżowych w kabinach przymierzalniczych nie ma luster, za to zawsze jest jakieś lustro w sklepie. Wyszłam więc z kabiny, by przyjrzeć się mnie w potencjalnym zakupie i pytam Moniki: „Widziałaś lustro?”. W tym momencie chińska sprzedawczyni nagle obudziła się z letargu i poczęła ciągnąć mnie ku lustru. Spódniczka, oczywiście, wyglądała znakomicie, mimo że moje nóżki tego dnia niczym truskaweczki były. Mówię do Xiaomao: „Chyba ją kupię”. Xiaomao (przeglądając się w lustrze odziana w swój potencjalny zakup) do mnie: „A ile one kosztują?”. Nawet nie zdążyłam otworzyć ust, by zapytać panią sklepową, gdy ta oznajmiła mi, że spódniczka 95 yuanów kosztuje. „O Jezu, ale drogo” rzekła Xiaomao i skierowała się do przymierzalni, by raz na zawsze zdjąć towar luksusowy z siebie. Reakcja pani sklepowej??? No chyba czytelnik da radę przewidzieć. Oczywiście, pani Chinka od razu mówi (żeby nie było nieporozumień, po chińsku, a my rozmawiałyśmy ze sobą po polsku, albowiem tej samej nacji z Xiaomao jesteśmy): „ Ale nali drogo, nali nali (nali znaczy: gdzie tam), material hen hao (bardzo dobry), w ogóle ta spódniczka hen shufu (wygodna).” I tak uderzając w te tony zachwala świergocząc towary swe. Monika aż wychyliła głowę zza kotary: „Ona wszystko rozumie, czy może ona absolwentką polonistyki jest?????”. Na to pytanie pani nam nie udzieliła odpowiedzi. Wolała przemilczeć.

To tylko jeden przykład, a jest ich mnóstwo, Chińczycy rozumieją Niemców, Amerykanów, Gruzinów, Laotańczyków. Jeno siebie nawzajem nie za bardzo. KONIEC WTRĘTU.

Po śniadanku toyotą przejechaliśmy się na wielki pagór po drugiej stronie rzeki Jangcy, zwany Nanszan, by zobaczyć widok na miasto, co jednak było niemożliwe, bo nad miastem wisiało ciągle to samo matowe paskudztwo, może smog, może mgła, a może mix. Tak czy siak – bardzo przyjemne miejsce do życia ten Nanszan. Niestetyż, zachciało nam się z Anią udać na siczka (nie mylić z Sieczką, bo Sieczka to ja). Zaparkowaliśmy więc, walnąwszy uprzednio w krawężnik, przed wyglądającą rozsądnie knajpą. Pan Hao zapytał o toaletę, odpowiedziano mu: „Piętro wyżej”. Jeno knajpa jednopiętrowa była. Ale jakieś schodki z boku się czaiły. Po wspinaczce, niczym do jakiejś chińskiej świątyni, dotarliśmy do wychodka, nie zasługującego na miano ustępu nawet. Pan Hao scykorzył, a my z Anią nieustraszone skorzystałyśmy z ukrytej za foliówką dziury w ziemi.

Potem pan Hao odwiózł nas pod domeczki w centrum, zaprojektowane przez Chrisowego „wujka” (wujkiem jest w Chinach każdy, kogo opłaca się mieć za wujka). Tam czekali na nas Chris i Judy, uparcie zwana przez Anię Q Jenny, którzy zabrali nas do świątyni. Świątynia jak świątynia, wlepiona między drapacze chmur. Jedyną ciekawostką była tam kobieta z osmaloną twarzą. Gdyby Ania to czytała, na pewno powiedziałaby do mnie: „Martuniu, ty złośliwcze”, podczas gdy to właśnie ona drążyła temat o przyczynach osmalenia twarzy wspomnianej kobiety.

Na koniec dnia udaliśmy się na kolację z wszystkimi pracownikami firmy pana Hao do obrotowej restauracji na ostatnim piętrze wysokiego budynku przy samym pomniku Jiefangbei. Od tych obrotów dostałam szybko choroby lokomocyjnej. Chris o mało mi się nie oświadczył, Ania była adorowana przez czterdziestoletniego Huanga (jednak postanowiła jeszcze nie mówić o nim per „mój chłopiec”), jedzenie było dobre (oprócz świństwa o nazwie „ogórek morski”). Jedną z atrakcji kolacji było pojawienie się Chińczyka w różowej koszuli i fioletowym sweterku, widocznie taka moda jest teraz w wyższych sferach (co ja gadam, przecież Chiny to państwo komunistyczne, tu nie ma wyższych sfer, wszyscy równi są).

Siedzący po mej lewicy Chris strasznie był zatroskany, że możemy nie zdążyć na nasz statek i ciągle pokazywał mi zegarek, ja następnie pokazywałam zegarek Ani, która siedziała po mojej prawicy, a ta pokazywała zegarek panu Hao, który był następny w rządku. Ten był już po połowie butelki śmierducha (mam na myśli baijiu) i beztrosko informował nas, że statek dopiero o 22:30 odpływa. Tak więc na kwadrans przed dziesiątą Huang i Hao podnieśli się z lekkim oporem materii z siedzisk i wraz z nami ruszyli po nasze bagaże, które czekały w biurze pana Hao, by następnie odwieźć nas do portu.

Po chwili nastąpiła mała czapa, znana też jako zonk. Albowiem Ania Q. wyjęła z jakiś czeluści bileciki nasze statkowe, zasponsorowane wspaniałomyślnie przez Hao, a na bilecikach jak wół było napisane, że statek odpływa o 22.

Tak więc w wyniku powstałej afery nasz pijany kierowca Huang w pięć minut dowiózł nas skrótami do przystani, łamiąc wszystkie możliwe przepisy, ale to co, przecież zna policjantów oraz bossów czongcińskiej mafii (to się nazywa guanxi czyli układy, kto nie ma w Chinach guanxi, jest nikim, a kto ma dużo guanxi, jest kimś). Szybko wskoczyłyśmy na pokład paskudnej łajby, która akurat odbijała od brzegu… i tak się zaczęła nasza nowa przygoda :P. Ale o tym w następnym odcinku.



poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Wtręt marginalny dotyczący spraw przyziemnych

No więc obok jest taka ankieta, proszę wypełniać! Raz w życiu zdarza się okazja posiadania wpływu na czyjś imidż, stajl, więc proszę jej nie przegapić. Chodzi konkretnie o to, że denerwuje mnie ostatnio silnie posiadanie owłosienia na głowie. Jednakowoż jak na razie nie ścinam go w nadziei, że będę piękniejsza niż jestem. Ale chyba nic z tego. A może coś z tego? No i nie wiem co z włosem robić. Czekam na wypowiedzi (należy wybrać odpowiednią opcję i kliknąć na przycisk "vote" tudzież "głosuj", w zależności od kraju.
A następny odcinek historyjki pod tytułem "Somewhere in China" już wkrótce na niniejszej stronce internetowej.

Somewhere in China, odcinek trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI, w którym się staram nie być zwłokami

Obudziłam się z kacem życia i od razu postanowiłam już nigdy tego uczucia nie powtarzać. Nie wnikając w charakterystykę fizjologiczną tego zjawiska muszę zaznaczyć, że nie byłam w stanie pójść wraz z Anią Q. oraz naszymi dobrodziejami na podobno wyśmienity lancz w stylu zachodnim do diabelnie drogiej knajpy o nazwie U.S.B. Coffee. Za to byłam w stanie zmienić pozycję na wertykalną trochę później, by udać się na spotkanie z Pochrzanioną Natalią. Pochrzaniona Natalia, to dziewczyna wynaleziona przez Couch Surfing, u której chciałyśmy nocować, nim zostało nam oświadczone, że mamy już zarezerwowany hotel i nie musimy za niego płacić. Jednak nocować u Pochrzanionej Natalii i tak by się nie dało, bo akurat wybierała się do Pekinu na balety, jednak była w stanie spotkać się z rodaczkami na kawie tuż przed odlotem (co miało miejsce w knajpie MacDonalda przy Jiefangbei). Bo Pochrzaniona Natalia oczywiście jest Polką, inne nacje nie umiałyby tak jawnie pochrzanionym być. Pochrzaniona Natalia mówiła o swoim czterdziestoletnim chińskim bojfrendzie per „mój chłopiec”. Gwiazdą spotkania z PN był jednak pan Hao, który ni z tego ni z owego zawitał do Maca, by oświecić mnie i Anię, że w Chinach jest SNOW-DISASTER i wszystko jest „eingesperrt” (my z panem Hao głównie po niemiecku gadałyśmy), co generalnie oznacza, że śnieg rozwalił całą śródlądową komunikację w kraju środka. W związku z tym nasza skrupulatnie obmyślona, powstała w naszych umysłach po wielokrotnych modyfikacjach trasa tripu przestała mieć rację bytu (Q pamięci: miałyśmy się spotkać w Chongqingu, popłynąć do Yichangu, stamtąd lądem (bus, pociąg?) dostać się do Yueyangu, dalej dojechać do Yichunu, gdzie mieszka chińska koleżanka Ani, by świętować z jej rodziną chiński nowy rok, a następnie miałyśmy się rozjechać). Miast interesować się perypetiami z „chłopcem” Pochrzanionej Natalii, poczęłyśmy się głowić nad kolejną zmianą w naszej wyprawie. Chciałyśmy koniecznie popłynąć statkiem po Jangcy, no ale co robić po wysiadce???? Skoro tylko niebo i rzeki nie są obecnie „eingesperrt” w Chinach, trzeba było właśnie takie możliwości rozważyć. Do Wuhanu płynąć nie chciałyśmy, więc pozostało nam wsiąść w samolot. Jedyne możliwości w porcie lotniczym w Yichangu: Pekin lub Szanghaj. Decyzja? Lecimy obie do Szanghaju. Ania – bo musi stamtąd odebrać mamę, babcię i ich kumpelki, ja – bo nie mam innej możliwości i chcę zobaczyć Szanghaj. Weszłyśmy w szybki kontakt z kultową postacią Aninych opowieści o życiu w Janinie: Anną ze Szwecji, która ostatnio się z Jinanu do Szanghaju przeprowadziła, by zrobić praktykę w tamtejszej szwedzkiej ambasadzie… i już miałyśmy gdzie spać. Pan Hao w tym samym czasie wykonał kilka telefonów i klamka zapadła – nasze bilety z Yichangu do Szanghaju zostały kupione. Wszystko miało miejsce w MacDonaldzie, a ja nadal nie miałam ani grosza na koncie bankowym, o czym na bieżąco byłam informowana z Kunmingu, gdzie Bartek też czekał na swoją kasę.

Po wyjściu z Maca Pochrzaniona Natalia została wsadzona do taksówki na lotnisko, a my zostałyśmy wsadzone do samochodu pana Hao, którym to zostałyśmy zawiezione na drugi brzeg Jangcy. Naprawdę było mi ciężko powstrzymać własny żołądek od wywrócenia się na lewą stronę. Cel wycieczki był następujący: zjedzenie naszego pierwszego słynnego czongcińskiego gorącego kociołka (hot pota, huoguo) w knajpie z widokiem na Jiefangbei i rzekę. Huoguo okazało się nie być jakoś specjalnie przepalające rurę, było ok! Ale największy szał jak dla mnie oczywiście robiły słodycze: ciasteczka z mąki ryżowej smażone w głębokim tłuszczu. Mniam. Herbaty dolewał nam fuwuyuan (kelner) zaopatrzony w czajnik w baaaaaaaaardzo długim dziubkiem.

Po kolacji pojechaliśmy wszyscy do KTV. KTV to jest takie specyficznie chińskie (a może azjatyckie?) karaoke. Wynajmuje się specjalny pokoik dla swoich znajomych, zamawia się jedzenie i picie do tego pokoiku, i jazdaaaaaa, śpiewamy. To był mój pierwszy raz w takiej instytucji rozrywkowej i… szału nie było, bo trzy piosenki na krzyż po angielsku były, w tym jedną tylko znałam. Chinki, które z nami były na kolacji, uległy już alkoholowi, który został przez nie wypity, więc był suchar! Po kilku barytonowych popisach Huanga opuściłyśmy lokal, śmierdząc nadal oparami z gorącego kociołka.

sobota, 15 marca 2008

Somewhere in China, odcinek drugi

ROZDZIAł DRUGI, w którym się kończę.
Wstałyśmy z Anią Q dnia następnego świeżutkie i wypoczęte. Zaraz po dokonaniu porannych ablucji dostałyśmy info, że mamy się stawić o 11 na dziesiątym piętrze naszego wieżowca, albo na jedenastym piętrze wieżowca o godzinie 10. Niejasność informacji spowodowała naszą dezorientację w czasoprzestrzeni. Jednakowoż ostatecznie Chińczyk o typowo chińskim imieniu Chris odnalazł nas i poinformowany od niechcenia o moim uzależnieniu od kofeiny, zabrał nas do Starbuck'sa, knajpy łańcuszkowej z Ameryki, której nie ma w Kunmingu, ale już w bardziej cywilizowanym świecie czyli w Chongqingu czy w Szanghaju jest. Oczywiście zostałyśmy zmuszone do zostania utrzymankami (znowu), bo nie pozwolono nam zapłacić za nasze przeogromne kubki całkiem przyzwoitej kawy. Po kawie zniknęliśmy w czongcińskiej mgle. Bo miasto było nią wypełnione. I "twardej" turystyce stało się zadość, co należy rozumieć tak, że zostałyśmy zabrane do muzeów, przy czym pierwsze miało być muzeum miasta Chongqing, a było w rzeczywistości muzeum urbanistycznym miasta Chongqing, co okazało się po późniejszej analizie skwapliwie przeze mnie zbieranych bilecików i kwitków; zawierało w sobie dwa tysiące makiet miasta Chongqing i było nudne niemiłosiernie, a zostało wybrane przez Chrisa tylko dlatego, że w jego nazwie było słowo muzeum, i akurat byliśmy w pobliżu. Po obejściu muzeum dookoła i nie skorzystaniu z atrakcji przed wyjściem z niego, a mianowicie z wypełnionego kolorowymi plastikowymi piłeczkami baseniku dla dzieci (bo mnie pan wyzwał, że za duża jestem) musiałyśmy sobie powiedzieć jasno: ALE SUCHAR! Natomiast to drugie, to było Muzeum Trzech Przełomów, całkiem ciekawe.
Między odwiedzeniem jednego muzeum a zwiedzeniem drugiego muzeum stałyśmy w deszczu w towarzystwie Chrisa i gapiłyśmy się na dwie rzeki, z których jedna nazywała się Yangcy, a druga nie wiadomo jak się nazywała. Mgła była jak u nas na polskiej wsi (czytaj: w Londynie).
W tym Chongqingu to jakieś antarktyczne iście temperatury panowały (5 stopni), a ja niezaopatrzona w raki i rakiety śnieżne byłam, na moich stopach li i jedynie trampeczki, co powodowało, że duży palec u prawej stopy zamarzał mi na przemian z odmarzaniem w obiektach kulturalnych, gdzie wyjątkowo ciepło było (10 stopni).
Oprócz muzeów odwiedziłyśmy jeszcze Halę Ludową (nie mylić w wrocławską Halą Tysiąclecia).
Po tych atrakcjach trzeba było w końcu pożreć coś i akurat pierogi tym razem to były, rury nam nadal nie przepaliło. A po pierogach Chris poszedł oddać się swojej ulubionej czynności czyli pracy (co wywnioskowałyśmy z tego, że młodzieniec ten - urodzony w mieście Chongqing - nigdy wcześniej nie był w miejscach, do których nas tym razem zabrał, nie widział też Trzech Przełomów. No i nie ma dziewczyny.), a my postanowiłyśmy skorzystać ze zdobyczy cywilizacyjnej o nazwie Internet. Napotkałyśmy jednak na problem, bo miasto Chongqing zdaje się nie mieć pojęcia o tym imperialistycznym dobrze i mimo mrożącego krew w żyłkach mojego palucha półgodzinnego spaceru po ścisłym centrum nie udało nam się odkryć kafejki internetowej.
Zdesperowane (i przyczepione do zamrożonej wypustki zwanej palcem u stopy - w moim przypadku) udałyśmy się na nasze osiemnaste pięterko, by odpocząć przed kolacją z panem Hao, który powinien już był wrócić z podróży służbowej i który to pan Hao był jakoby inicjatorem akcji pod tytułem: Ania Q i Marta w Chongqingu, bo to właśnie pan Hao był przyjacielem Ani Q kuzynki. Skomplikowane? Proszę poczytać poprzednie posty. Ania zasnęła od razu, a wraz z nią jej wory pod oczami, które sobie hodowała konsekwentnie przez dwa tygodnie w knajpach miasta Jinan z okazji ferii zimowych. Ja też zasnęłam - ale nie od razu, a po spożyciu kawy, która miała mnie uchronić przed zaśnięciem w ogóle. Bo miałam pilnować wieści w sprawie spotkania z panem Hao.
I spałam snem słodkim, a do mej nieświadomości nie docierały ani pipnięcia telefonów komórkowych, ani potencjalne gadki przezsenne Ani Q we wszystkich językach świata, prócz polskiego, którego w śnie Ania nie zwykła jakoś używać.
I nagle alarm - Ania mnie budzi w sposób uchybiający wszelkim zasadom humanitarnym i mówi, że Hao i Huang już czekają na nas w miejscy zwanym lobby. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak pozbierać się do kupy w trzydzieści sekund i udać się na spotkanie z tą dwójką oraz z kobietą z wąsem, której Huang nie chce z jakiś powodów na kochankę, choć ona chce Huanga na kochanka (wiemy od Hao) i która ma dziecko (wiemy od niej samej). Udaliśmy się razem do chińskiej restauracji (najchińszczejszej z chińskich - z obrotowym stołem, by każdy mógł sięgnąć potrawy, na którą ma ochotę oraz z milionem Chińczyków drących się w niebogłosy). Na uwagę antropologa zasługiwałyby zamówione przez Hao dania takie jak rude włosy (ponoć suszone bardzo cieńkie paski wołowiny) oraz żołądek wieprza. Chiński alkohol baijiu (75 procent) lał się strumieniami i rozprzestrzeniał swą charakterystyczną woń, oczywiście ganbei (do dna) było tekstem wieczoru. Nie żebyśmy były pijaczki, ale Chińczycy uznaliby zdecydowanie za afront z naszej strony nie wypicie alkoholu, który oni dla nas specjalnie kupili (jakiś najlepszy chiński baijiu!!!). Więc piłyśmy. A Anię aż zamroczyło. Ale potem odmroczyło. Po jedzeniu udaliśmy się do klubu, typowo chińskiego, gdzie nie było parkietu do tańca, ale musyka była tak głośna, że niemożliwą była rozmowa, jeżeli nie posiadało się chińskiego gardła. Nie pozostało nam nic innego z Anią Q, jak znaleźć jakąś przestrzeń do tańca, dorwałyśmy się zatem do podestu dla piosenkarza (bo muzyka w brutalnym chińskim stylu pop na żywo wyśpiewywana była) i wywijałyśmy tam, co podobno wzbudzało sensację, ale ja tam nie wiem, bo już skrajnie pijana byłam w wyniku swej uprzejmości wobec nalegań naszych gospodarzy. Ania się nawet tak rozochociła, że zaczęła na podłodze jakieś mostki gimnastyczne wyprawiać, przez co przywaliła głową w grunt. W pewnym momencie rzeczywistość zaczęła mi się groteskowo rozmazywać i powiedziałam do Ani: "muszę spać". Towarzyszący nam mężczyźni i pół kobieta-pół mężczyzna (czyli kobieta z wąsem) jakby w lot zrozumieli moją lakoniczną wypowiedź po polsku, bo został zarządzony wymarsz.
Czy muszę mówić, że to była ciężka noc? Droga do toalety okazała się tak zawiła, że aż przywaliłam kolanem w ścianę, co spowodowało, że dołączyłam do grona osób posiadających siniaki (bo Ania miała na głowie jeden).
Przez całą noc w naszych apartamentach unosił się perfumik z baijiu. Od tamtego momentu sam aromat powoduje we mnie odruch wymiotny. Precz z baijiu!

Somewhere in China, odcinek pierwszy

Niniejszym otwieram serię wpisów pod tytułem "Somewhere in China". W cyklu tym pojawią się wynurzenia ilustrujące moją na razie największą przygodę podróżniczą, czyli włóczenie się po Chinach przez trzy tygodnie. Zostały one spisane w notesiku przeze mnie dla Ani Q (albowiem mnie o to prosiła), teraz się upublicznią.

Somewhere in China
Epopeja prozą autorstwa Martooshcky Siek (谢兰芬)

Dla mojej starej pijaczki (白酒人) Ani Q.

MOTTO (w liczbie dwóch aforyzmów):
Motto 1: "Ale suchar" (nieprzetłumaczalne na języki obce)
Motto 2: "Niech się cieszą" (w angielszczyźnie: "Let them be happy")

ROZDZIAł PIERWSZY, w którym przybywamy do miasta Chongqing (重庆)
Miło się bardzo leciało z miasta Kunming (słońce, mimo zatrważającej liczby samochodów, które w Kunmingu jakoś nie powodują smogu, za to powodują straszne korki, przez które niemal dostałam wrzodów, bo się stresowałam, że nie zdążę na samolot) poprzez przestrzeń nad północnym Yunnanem i południowym Syczuanem (chmury, ale pod spodem, słońce świeci nad nami) do miasta Chongqing (smog, mgła, chmury na raz), albowiem lot był urozmaicony atakiem terrorystycznym. Dokładnie się nie orientuję, bo dostałam przydział w pierwszym rzędzie samolotu, patrząc od kabiny pilota, przez co miałam bardzo ograniczone możliwości jeżeli chodzi o zbadanie sytuacji, która zaszła gdzieś w po kwadransie od wzbicia się w powietrze mniej więcej w połowie długości samolotu. Mianowicie coś się zaczęło wylewać z sufitu na głowy pasażerów w tamtej strefie, a konkretnie ze skrzynek na bagaż podręczny, przez co jakaś dwudziestka pasażerów została ewakuowana ze swoich siedzeń, a pozostałe czterdzieści dziewięć osób poszło się przyglądać widowisku (看热闹). Ja jako jedyna osoba na pokładzie nie wykazałam zainteresowania poczynaniami ratowniczymi obsługi wykraczającego poza zdenerwowanie spowodowane opóźniającym się wydaniem posiłku. W końcu po dwudziestu minutach niebezpieczeństwo (jakie by ono nie było) zostało zażegnane, a główny steward siedzący obok mnie spisywał dane z paszportów jakiś podejrzanych chińskich typków - sprawców zamieszania.

Po przylocie zmuszona byłam do poczekania na Anię, bo ja lądowałam koło 14 w Chongqingu, a Ania miała przylecieć o 18. Tłok w hali odlotów był niemiłosierny, więc usiadłam sobie na własnym bagażu i zaczęłam czytać przywieziony z Kunmingu bożonarodzeniowy numer "Polityki" otrzymany w spadku od Agniesi (nowa postać, Polka, która po prostu lubi Azję, dlatego przyjechała do Chin nauczać języka angielskiego). Oczywiście nie minęło pięć minut, a już zostałam zagadnięta i poczęstowana gumą do żucia przez uroczą Chineczkę, pragnącą poćwiczyć swój angielski. Tym samym ja poćwiczyłam mój angielski, ponieważ jej angielski był lepszy od mojego.

Potem koleżanka odleciała do Yunnanu, a ja postanowiłam rozejrzeć się po lotnisku, bo nudno mi było troszkę. Wyszłam też na zewnątrz obejrzeć krajobraz i... przeżyłam szok termiczny. Wilgotność powietrza niespotykana w Kunmingu (który jest niesamowicie wręcz suchym miastem), takaż temperatura a ja w tiszercie! Od razu musiałam przywdziać swetry, kurtki, czapki, szale, rękawice, ale niestety nie miałam kalesonów, więc marzły mi łydki wraz z tak strategiczną częścią ciała, jaką są pośladki.

Do końca mojego pobytu w tym mieście zamarzałam, chociaż temperatura oscylowała między jednym a pięcioma stopniami Celsjusza.

Słuchając mimowolnie przez czas pobytu na lotnisku komunikatów, że to taki, to znowu siaki (samo)lot jest delayed (opóźniony), albo, co gorsza, cancelled (anulowany), wznosiłam z mojego ponownie zajętego miejsca na podłodze hali odlotów modły do bogów wszelkiego rodzaju i imienia (tak na wszelki wypadek) , by samolot Ani nie była ani delayed, ani cancelled, ani (Jezus Maryja!!!!) fallen (upadły) z powodu jakiejś burzy śnieżnej, które nagle stały się powszechne w Chinach powodując liczne snow-disastery, tak załamujące, jak pamiętne powodzie w naszym kraju, gdy wszyscy śpiewali, że "nic, naprawdę nic ci nie pomoże". Oczywiście chęć ocalenia Ani powodowana była moją ogromną sympatią dla tego dziewczęcia, a poza tym to ja biedna byłam. Zero, serio serio, pieniądza miałam. Nawet na kubek wody na lotnisku stać mnie nie było. A Ania, jak wiadomo, uwielbia mnie sponsorować. Na szczęście moją uwagę trwale odwróciła mlaskająca i ciamkająca nieopodal gumą do żucia przedstawicielka ludności Han, bo guma do żucia to obiekt mlaskania długotrwałego, w związku z czym mój żołądek został uratowany od wrzodów a serce od zawału z tej zgryzoty.

W końcu samolot Ani raczył wystartować, mimo mrozów i zamieci, co poznałam po wyłączonej komórce pani Q (bo przez cały czas kontrolowałam telefonicznie jej przygotowania do odlotu, aby a nuż nie pomyślała o rozmyśleniu się albo co), oraz w końcu z wielkim opóźnieniem szczęśliwie wylądował, co poznałam po włączonej komórce pani Q. Poszłam więc odebrać Anię do hali pod tytułem Domestic Arrivals, a tam co widzę? Ania w towarzystwie jakiś dwóch podejrzanych typków, którzy chcieli, jak się potem okazało, uprowadzić ją w siną dal beze mnie!!! Na szczęście wkroczyłam do akcji, nim nastąpiło porwanie.

Dwie podejrzane istoty okazały się być Huangiem (duży, gruby, stary) i Chrisem (mały, szczupły, młody); zabrali nas oni do hotelu, w którym miałyśmy nocować przez kilka kolejnych dni (przy Jiefangbei, czyli w ścisłym centrum miasta, na osiemnastym piętrze wieżowca, na koszt "chińskich przyjaciół") a następnie na kolację. Kolacji daniem głównym był alkohol wysokoprocentowy pod tytułem Baijiu (白酒), śmierdzący niemiłosiernie jakimś wołającym o pomstę do nieba aromatem, inne serwowane przysmaki to na przykład świńskie uszy, gołąb w całości (w całości, znaczy w całości!!!!). Po spożyciu tychże smakowitości (żadne danie jak na razie nie przepaliło nam rur, chociaż Chongqing słynie z ekstremalnie ostrych potraw) udałyśmy się na spoczynek. A sen miałyśmy krzepki i błogi (no i zimny w moim przypadku, bo Ania, niczym rasowa chłopka z Europy wschodniej, po wypiciu hektolitrów tego strasznego baijiu zasnęła snem kamiennym, posapując rozkosznie).

sobota, 8 marca 2008

Ekologicznie, ciąg dalszy

A propos komentarza Łukasza do sprawy ołówkowej oraz podanego przez niego linka do artykułu w w Wyborczej o brytyjskich odpadach na chińskich wysypiskach: po pierwsze - tak właśnie sobie myślałam, że drewniany ołówek środowisku milszym jest. A ja ołówki bardzo lubię.
Ponadto: nie jestem jakaś szczególnie święta jeżeli chodzi o ekologię, ale w moim domku segreguje się odpady niemal maniakalnie (wieczko od jogurtu tu, kubeczek tam, a przed wrzuceniem do wora o odpowiednim kolorze obowiązkowo trzeba ten stuff umyć i tak dalej), więc jakoś tak nienaturalne się wydaje wrzucanie wszystkiego do jednego pojemnika, gdy tam są takie skarby jak wczorajsza gazeta! Po roku w kraju niemieckim człowiek tylko okrzepł w nawykach sortowania (i wyłączania urządzeń elektrycznych, mycia naczyń w zlewozmywaku w wodzie stojącej i tak dalej). Dlatego jakoś chińskie podejście trochę szokuje. Może i faktycznie zachodni imperialista chce zatruć biednych Chińczyków, ale i sami Chińczycy ewidentnie chcą zatruwać siebie. Idziesz do sklepu jak supermarket i dostajesz tonę opakowań plastikowych. To, co u nas byłoby w kartonie (proszek do prania, sok) lub w szkle (keczap, masło orzechowe), u nich obowiązkowo jest w plastiku. I oczywiście worki na zakończenie zakupów: mało tego, że dają, u nas też dają, oni Ci to wmuszają, bo w chińskim supermarkecie (niezależnie od tego, czy właściciel jest amerykański czy francuski) to pani kasjerka wrzuca twoje zakupy do tych worków, ze szczególną dbałością, by każda kiełbaska była w osobnym worku, by nie mieszały się produkty papiernicze z chemicznymi albo spożywczymi. W ten sposób dostaję aż cztery pełnowymiarowe plastikowe worki, gdy zakupię zeszyt, koszyczek truskawek, mrożone pierożki i płyn do płukania tkanin. Ale już w pierwszym tygodniu pobytu tutaj rozgryzłam tę akcję i teraz noszę ze sobą swój płócienny worek na zakupy (który wzięłam z Polski od niechcenia). Miło z mojej strony? Wierzcie mi, że miłe to nie jest, bo każda pani kasjerka i każdy pan kasjer patrzą na mnie jak na zjawisko nadprzyrodzone, gdy mówię im, że nie chcę worka plastikowego, bo mam swój. Oni są załamani, bo jak tu teraz zapakować (oczywiście nadal obstają, by mi to samemu pakować, chociaż ja już wyciągam łapy po odpikany towar) proszek do prania i jabłka????? Więc mimo wszystko chcą mi wcisnąć swe worki, myśląc, że mi chodzi tylko o efekt wizualny. Całe rodziny stojące za mną w kolejce również patrzą na mnie jak na przejaw amerykańskiego folkloru (oczywiście nikogo pierwszą myślą nie może być, że pochodzę z Europy, bo Stary Kontynent to coś nierealnego w oczach Chińczyków).
No ale supermarket jak supermarket, idę w Polsce do biedronki i też leżą opakowania plastikowe, można brać do woli i większość ludzi bierze do woli (bo przecież plastikowy worek taki użyteczny jest, można go jako worek na śmieci potraktować, worek na skarpety, gdy się wyjeżdża, worek na mięso, które chcemy zamrozić, oh, jakże wiele ma worek zastosowań). Ale w Chinach plastikowy worek dostaniesz nawet, gdy idziesz kupić do papierniczego wspomniany wyżej ołówek. Cena ołówka: 1 kuai, rozmiary ołówka standardowe, bonus: finezyjny worek z myszką Miki oraz opakowanie ręcami pani kasjerki (żeby się od myszki Miki chyba wymigać niepodobna było).
Segregacja śmieci? No, ktoś w dużych miastach o czymś takim kiedyś usłyszał. Kunming nie jest dużym miastem, ale taki Chongqing jest, Szanghaj też i tam widziałam podwójne śmietniki na ulicach, na których w dwóch językach uznanych za światowe (chińskim i angielskim) można było przeczytać odpowiednio: odpady wtórne, odpady organiczne. Więc skwapliwie zastanawiałam się, do której kategorii należy moja guma do żucia. Ale gdy podchodziłam do śmietnika, by się jej ostatecznie pozbyć, problem rozwiązywał się sam, bo podział okazywał się mitem. Skórka od banana w surowcach wtórnych, butelka w organicznych, a wszystko okraszone (przepraszam za turpizmy) śliną obywateli, bo śmietniki służą również jako spluwaczki (jak tu się nota bene dziwić masowym zachorowaniom na gruźlicę????).
Ostatnim smaczkiem będzie sytuacja u mnie na osiedlu. Mamy pojemniki na śmieci nie uwzględniające segregacji żadnej (miło, że w ogóle mamy kontenery, bo powszechnym zjawiskiem są "domki" ze śmieciami, do których śmieci wyrzuca się bezpośrednio na ziemię, a potem przyjeżdżają śmieciarze - których zawód nabrał dla mnie zupełnie nowego wymiaru w tym kraju - i widłami wrzucają ten cały syf na przyczepkę sympatycznego ciągniczka). Jednakowoż odkryłam, że istnieje krypto-segregacja już pierwszego dnia pobytu w Kunmingu. Mianowicie pod śmietnikiem na osiedlu mym czatują nieustannie "recyklingowcy" - ludzie, którzy chyba utrzymują się ze sprzedaży surowców zdatnych do ponownego zużytkowania. Przychodzi się ze śmieciami, a oni od razu zbliżają się i wyjmują twój worek, by go dokumentnie przeryć w poszukiwaniu czegoś, głównie papieru, ale i butelek plastikowych czy szklanych. Taki widok zobaczy się z mojego okna kilka razy dziennie. Więc postanowiłam trochę pomóc tym ludziom i wprowadziłam sobie segregację odpadów na te same kategorie, jakie mamy w domu. Niech już nie grzebią w tych obierkach po jarzynach, tylko wezmą sobie mój wór z butelkami plastikowymi czy kartonikami po chustkach do nosa i odejdą w siną dal. Miła jestem? Wcale nie, czuję się lepiej, gdy nie ulegam jakimś tam chińskim obyczajom tylko robię swoje, czyli to, co już mi weszło w krew, bo tak się robiło i robi w domu.
A planeta i tak kiedyś się popsuje na tyle, że trzeba będzie Chińczyków eksportować na Marsa. Bo innych nacji już w tym czasie nie będzie. No chyba, że rządy wymyślą coś lepszego od becikowego.