sobota, 15 marca 2008

Somewhere in China, odcinek drugi

ROZDZIAł DRUGI, w którym się kończę.
Wstałyśmy z Anią Q dnia następnego świeżutkie i wypoczęte. Zaraz po dokonaniu porannych ablucji dostałyśmy info, że mamy się stawić o 11 na dziesiątym piętrze naszego wieżowca, albo na jedenastym piętrze wieżowca o godzinie 10. Niejasność informacji spowodowała naszą dezorientację w czasoprzestrzeni. Jednakowoż ostatecznie Chińczyk o typowo chińskim imieniu Chris odnalazł nas i poinformowany od niechcenia o moim uzależnieniu od kofeiny, zabrał nas do Starbuck'sa, knajpy łańcuszkowej z Ameryki, której nie ma w Kunmingu, ale już w bardziej cywilizowanym świecie czyli w Chongqingu czy w Szanghaju jest. Oczywiście zostałyśmy zmuszone do zostania utrzymankami (znowu), bo nie pozwolono nam zapłacić za nasze przeogromne kubki całkiem przyzwoitej kawy. Po kawie zniknęliśmy w czongcińskiej mgle. Bo miasto było nią wypełnione. I "twardej" turystyce stało się zadość, co należy rozumieć tak, że zostałyśmy zabrane do muzeów, przy czym pierwsze miało być muzeum miasta Chongqing, a było w rzeczywistości muzeum urbanistycznym miasta Chongqing, co okazało się po późniejszej analizie skwapliwie przeze mnie zbieranych bilecików i kwitków; zawierało w sobie dwa tysiące makiet miasta Chongqing i było nudne niemiłosiernie, a zostało wybrane przez Chrisa tylko dlatego, że w jego nazwie było słowo muzeum, i akurat byliśmy w pobliżu. Po obejściu muzeum dookoła i nie skorzystaniu z atrakcji przed wyjściem z niego, a mianowicie z wypełnionego kolorowymi plastikowymi piłeczkami baseniku dla dzieci (bo mnie pan wyzwał, że za duża jestem) musiałyśmy sobie powiedzieć jasno: ALE SUCHAR! Natomiast to drugie, to było Muzeum Trzech Przełomów, całkiem ciekawe.
Między odwiedzeniem jednego muzeum a zwiedzeniem drugiego muzeum stałyśmy w deszczu w towarzystwie Chrisa i gapiłyśmy się na dwie rzeki, z których jedna nazywała się Yangcy, a druga nie wiadomo jak się nazywała. Mgła była jak u nas na polskiej wsi (czytaj: w Londynie).
W tym Chongqingu to jakieś antarktyczne iście temperatury panowały (5 stopni), a ja niezaopatrzona w raki i rakiety śnieżne byłam, na moich stopach li i jedynie trampeczki, co powodowało, że duży palec u prawej stopy zamarzał mi na przemian z odmarzaniem w obiektach kulturalnych, gdzie wyjątkowo ciepło było (10 stopni).
Oprócz muzeów odwiedziłyśmy jeszcze Halę Ludową (nie mylić w wrocławską Halą Tysiąclecia).
Po tych atrakcjach trzeba było w końcu pożreć coś i akurat pierogi tym razem to były, rury nam nadal nie przepaliło. A po pierogach Chris poszedł oddać się swojej ulubionej czynności czyli pracy (co wywnioskowałyśmy z tego, że młodzieniec ten - urodzony w mieście Chongqing - nigdy wcześniej nie był w miejscach, do których nas tym razem zabrał, nie widział też Trzech Przełomów. No i nie ma dziewczyny.), a my postanowiłyśmy skorzystać ze zdobyczy cywilizacyjnej o nazwie Internet. Napotkałyśmy jednak na problem, bo miasto Chongqing zdaje się nie mieć pojęcia o tym imperialistycznym dobrze i mimo mrożącego krew w żyłkach mojego palucha półgodzinnego spaceru po ścisłym centrum nie udało nam się odkryć kafejki internetowej.
Zdesperowane (i przyczepione do zamrożonej wypustki zwanej palcem u stopy - w moim przypadku) udałyśmy się na nasze osiemnaste pięterko, by odpocząć przed kolacją z panem Hao, który powinien już był wrócić z podróży służbowej i który to pan Hao był jakoby inicjatorem akcji pod tytułem: Ania Q i Marta w Chongqingu, bo to właśnie pan Hao był przyjacielem Ani Q kuzynki. Skomplikowane? Proszę poczytać poprzednie posty. Ania zasnęła od razu, a wraz z nią jej wory pod oczami, które sobie hodowała konsekwentnie przez dwa tygodnie w knajpach miasta Jinan z okazji ferii zimowych. Ja też zasnęłam - ale nie od razu, a po spożyciu kawy, która miała mnie uchronić przed zaśnięciem w ogóle. Bo miałam pilnować wieści w sprawie spotkania z panem Hao.
I spałam snem słodkim, a do mej nieświadomości nie docierały ani pipnięcia telefonów komórkowych, ani potencjalne gadki przezsenne Ani Q we wszystkich językach świata, prócz polskiego, którego w śnie Ania nie zwykła jakoś używać.
I nagle alarm - Ania mnie budzi w sposób uchybiający wszelkim zasadom humanitarnym i mówi, że Hao i Huang już czekają na nas w miejscy zwanym lobby. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak pozbierać się do kupy w trzydzieści sekund i udać się na spotkanie z tą dwójką oraz z kobietą z wąsem, której Huang nie chce z jakiś powodów na kochankę, choć ona chce Huanga na kochanka (wiemy od Hao) i która ma dziecko (wiemy od niej samej). Udaliśmy się razem do chińskiej restauracji (najchińszczejszej z chińskich - z obrotowym stołem, by każdy mógł sięgnąć potrawy, na którą ma ochotę oraz z milionem Chińczyków drących się w niebogłosy). Na uwagę antropologa zasługiwałyby zamówione przez Hao dania takie jak rude włosy (ponoć suszone bardzo cieńkie paski wołowiny) oraz żołądek wieprza. Chiński alkohol baijiu (75 procent) lał się strumieniami i rozprzestrzeniał swą charakterystyczną woń, oczywiście ganbei (do dna) było tekstem wieczoru. Nie żebyśmy były pijaczki, ale Chińczycy uznaliby zdecydowanie za afront z naszej strony nie wypicie alkoholu, który oni dla nas specjalnie kupili (jakiś najlepszy chiński baijiu!!!). Więc piłyśmy. A Anię aż zamroczyło. Ale potem odmroczyło. Po jedzeniu udaliśmy się do klubu, typowo chińskiego, gdzie nie było parkietu do tańca, ale musyka była tak głośna, że niemożliwą była rozmowa, jeżeli nie posiadało się chińskiego gardła. Nie pozostało nam nic innego z Anią Q, jak znaleźć jakąś przestrzeń do tańca, dorwałyśmy się zatem do podestu dla piosenkarza (bo muzyka w brutalnym chińskim stylu pop na żywo wyśpiewywana była) i wywijałyśmy tam, co podobno wzbudzało sensację, ale ja tam nie wiem, bo już skrajnie pijana byłam w wyniku swej uprzejmości wobec nalegań naszych gospodarzy. Ania się nawet tak rozochociła, że zaczęła na podłodze jakieś mostki gimnastyczne wyprawiać, przez co przywaliła głową w grunt. W pewnym momencie rzeczywistość zaczęła mi się groteskowo rozmazywać i powiedziałam do Ani: "muszę spać". Towarzyszący nam mężczyźni i pół kobieta-pół mężczyzna (czyli kobieta z wąsem) jakby w lot zrozumieli moją lakoniczną wypowiedź po polsku, bo został zarządzony wymarsz.
Czy muszę mówić, że to była ciężka noc? Droga do toalety okazała się tak zawiła, że aż przywaliłam kolanem w ścianę, co spowodowało, że dołączyłam do grona osób posiadających siniaki (bo Ania miała na głowie jeden).
Przez całą noc w naszych apartamentach unosił się perfumik z baijiu. Od tamtego momentu sam aromat powoduje we mnie odruch wymiotny. Precz z baijiu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz