Somewhere in China
Epopeja prozą autorstwa Martooshcky Siek (谢兰芬)
Epopeja prozą autorstwa Martooshcky Siek (谢兰芬)
Dla mojej starej pijaczki (白酒人) Ani Q.
MOTTO (w liczbie dwóch aforyzmów):
Motto 1: "Ale suchar" (nieprzetłumaczalne na języki obce)
Motto 2: "Niech się cieszą" (w angielszczyźnie: "Let them be happy")
MOTTO (w liczbie dwóch aforyzmów):
Motto 1: "Ale suchar" (nieprzetłumaczalne na języki obce)
Motto 2: "Niech się cieszą" (w angielszczyźnie: "Let them be happy")
ROZDZIAł PIERWSZY, w którym przybywamy do miasta Chongqing (重庆)
Miło się bardzo leciało z miasta Kunming (słońce, mimo zatrważającej liczby samochodów, które w Kunmingu jakoś nie powodują smogu, za to powodują straszne korki, przez które niemal dostałam wrzodów, bo się stresowałam, że nie zdążę na samolot) poprzez przestrzeń nad północnym Yunnanem i południowym Syczuanem (chmury, ale pod spodem, słońce świeci nad nami) do miasta Chongqing (smog, mgła, chmury na raz), albowiem lot był urozmaicony atakiem terrorystycznym. Dokładnie się nie orientuję, bo dostałam przydział w pierwszym rzędzie samolotu, patrząc od kabiny pilota, przez co miałam bardzo ograniczone możliwości jeżeli chodzi o zbadanie sytuacji, która zaszła gdzieś w po kwadransie od wzbicia się w powietrze mniej więcej w połowie długości samolotu. Mianowicie coś się zaczęło wylewać z sufitu na głowy pasażerów w tamtej strefie, a konkretnie ze skrzynek na bagaż podręczny, przez co jakaś dwudziestka pasażerów została ewakuowana ze swoich siedzeń, a pozostałe czterdzieści dziewięć osób poszło się przyglądać widowisku (看热闹). Ja jako jedyna osoba na pokładzie nie wykazałam zainteresowania poczynaniami ratowniczymi obsługi wykraczającego poza zdenerwowanie spowodowane opóźniającym się wydaniem posiłku. W końcu po dwudziestu minutach niebezpieczeństwo (jakie by ono nie było) zostało zażegnane, a główny steward siedzący obok mnie spisywał dane z paszportów jakiś podejrzanych chińskich typków - sprawców zamieszania.
Po przylocie zmuszona byłam do poczekania na Anię, bo ja lądowałam koło 14 w Chongqingu, a Ania miała przylecieć o 18. Tłok w hali odlotów był niemiłosierny, więc usiadłam sobie na własnym bagażu i zaczęłam czytać przywieziony z Kunmingu bożonarodzeniowy numer "Polityki" otrzymany w spadku od Agniesi (nowa postać, Polka, która po prostu lubi Azję, dlatego przyjechała do Chin nauczać języka angielskiego). Oczywiście nie minęło pięć minut, a już zostałam zagadnięta i poczęstowana gumą do żucia przez uroczą Chineczkę, pragnącą poćwiczyć swój angielski. Tym samym ja poćwiczyłam mój angielski, ponieważ jej angielski był lepszy od mojego.
Potem koleżanka odleciała do Yunnanu, a ja postanowiłam rozejrzeć się po lotnisku, bo nudno mi było troszkę. Wyszłam też na zewnątrz obejrzeć krajobraz i... przeżyłam szok termiczny. Wilgotność powietrza niespotykana w Kunmingu (który jest niesamowicie wręcz suchym miastem), takaż temperatura a ja w tiszercie! Od razu musiałam przywdziać swetry, kurtki, czapki, szale, rękawice, ale niestety nie miałam kalesonów, więc marzły mi łydki wraz z tak strategiczną częścią ciała, jaką są pośladki.
Do końca mojego pobytu w tym mieście zamarzałam, chociaż temperatura oscylowała między jednym a pięcioma stopniami Celsjusza.
Słuchając mimowolnie przez czas pobytu na lotnisku komunikatów, że to taki, to znowu siaki (samo)lot jest delayed (opóźniony), albo, co gorsza, cancelled (anulowany), wznosiłam z mojego ponownie zajętego miejsca na podłodze hali odlotów modły do bogów wszelkiego rodzaju i imienia (tak na wszelki wypadek) , by samolot Ani nie była ani delayed, ani cancelled, ani (Jezus Maryja!!!!) fallen (upadły) z powodu jakiejś burzy śnieżnej, które nagle stały się powszechne w Chinach powodując liczne snow-disastery, tak załamujące, jak pamiętne powodzie w naszym kraju, gdy wszyscy śpiewali, że "nic, naprawdę nic ci nie pomoże". Oczywiście chęć ocalenia Ani powodowana była moją ogromną sympatią dla tego dziewczęcia, a poza tym to ja biedna byłam. Zero, serio serio, pieniądza miałam. Nawet na kubek wody na lotnisku stać mnie nie było. A Ania, jak wiadomo, uwielbia mnie sponsorować. Na szczęście moją uwagę trwale odwróciła mlaskająca i ciamkająca nieopodal gumą do żucia przedstawicielka ludności Han, bo guma do żucia to obiekt mlaskania długotrwałego, w związku z czym mój żołądek został uratowany od wrzodów a serce od zawału z tej zgryzoty.
W końcu samolot Ani raczył wystartować, mimo mrozów i zamieci, co poznałam po wyłączonej komórce pani Q (bo przez cały czas kontrolowałam telefonicznie jej przygotowania do odlotu, aby a nuż nie pomyślała o rozmyśleniu się albo co), oraz w końcu z wielkim opóźnieniem szczęśliwie wylądował, co poznałam po włączonej komórce pani Q. Poszłam więc odebrać Anię do hali pod tytułem Domestic Arrivals, a tam co widzę? Ania w towarzystwie jakiś dwóch podejrzanych typków, którzy chcieli, jak się potem okazało, uprowadzić ją w siną dal beze mnie!!! Na szczęście wkroczyłam do akcji, nim nastąpiło porwanie.
Dwie podejrzane istoty okazały się być Huangiem (duży, gruby, stary) i Chrisem (mały, szczupły, młody); zabrali nas oni do hotelu, w którym miałyśmy nocować przez kilka kolejnych dni (przy Jiefangbei, czyli w ścisłym centrum miasta, na osiemnastym piętrze wieżowca, na koszt "chińskich przyjaciół") a następnie na kolację. Kolacji daniem głównym był alkohol wysokoprocentowy pod tytułem Baijiu (白酒), śmierdzący niemiłosiernie jakimś wołającym o pomstę do nieba aromatem, inne serwowane przysmaki to na przykład świńskie uszy, gołąb w całości (w całości, znaczy w całości!!!!). Po spożyciu tychże smakowitości (żadne danie jak na razie nie przepaliło nam rur, chociaż Chongqing słynie z ekstremalnie ostrych potraw) udałyśmy się na spoczynek. A sen miałyśmy krzepki i błogi (no i zimny w moim przypadku, bo Ania, niczym rasowa chłopka z Europy wschodniej, po wypiciu hektolitrów tego strasznego baijiu zasnęła snem kamiennym, posapując rozkosznie).
Miło się bardzo leciało z miasta Kunming (słońce, mimo zatrważającej liczby samochodów, które w Kunmingu jakoś nie powodują smogu, za to powodują straszne korki, przez które niemal dostałam wrzodów, bo się stresowałam, że nie zdążę na samolot) poprzez przestrzeń nad północnym Yunnanem i południowym Syczuanem (chmury, ale pod spodem, słońce świeci nad nami) do miasta Chongqing (smog, mgła, chmury na raz), albowiem lot był urozmaicony atakiem terrorystycznym. Dokładnie się nie orientuję, bo dostałam przydział w pierwszym rzędzie samolotu, patrząc od kabiny pilota, przez co miałam bardzo ograniczone możliwości jeżeli chodzi o zbadanie sytuacji, która zaszła gdzieś w po kwadransie od wzbicia się w powietrze mniej więcej w połowie długości samolotu. Mianowicie coś się zaczęło wylewać z sufitu na głowy pasażerów w tamtej strefie, a konkretnie ze skrzynek na bagaż podręczny, przez co jakaś dwudziestka pasażerów została ewakuowana ze swoich siedzeń, a pozostałe czterdzieści dziewięć osób poszło się przyglądać widowisku (看热闹). Ja jako jedyna osoba na pokładzie nie wykazałam zainteresowania poczynaniami ratowniczymi obsługi wykraczającego poza zdenerwowanie spowodowane opóźniającym się wydaniem posiłku. W końcu po dwudziestu minutach niebezpieczeństwo (jakie by ono nie było) zostało zażegnane, a główny steward siedzący obok mnie spisywał dane z paszportów jakiś podejrzanych chińskich typków - sprawców zamieszania.
Po przylocie zmuszona byłam do poczekania na Anię, bo ja lądowałam koło 14 w Chongqingu, a Ania miała przylecieć o 18. Tłok w hali odlotów był niemiłosierny, więc usiadłam sobie na własnym bagażu i zaczęłam czytać przywieziony z Kunmingu bożonarodzeniowy numer "Polityki" otrzymany w spadku od Agniesi (nowa postać, Polka, która po prostu lubi Azję, dlatego przyjechała do Chin nauczać języka angielskiego). Oczywiście nie minęło pięć minut, a już zostałam zagadnięta i poczęstowana gumą do żucia przez uroczą Chineczkę, pragnącą poćwiczyć swój angielski. Tym samym ja poćwiczyłam mój angielski, ponieważ jej angielski był lepszy od mojego.
Potem koleżanka odleciała do Yunnanu, a ja postanowiłam rozejrzeć się po lotnisku, bo nudno mi było troszkę. Wyszłam też na zewnątrz obejrzeć krajobraz i... przeżyłam szok termiczny. Wilgotność powietrza niespotykana w Kunmingu (który jest niesamowicie wręcz suchym miastem), takaż temperatura a ja w tiszercie! Od razu musiałam przywdziać swetry, kurtki, czapki, szale, rękawice, ale niestety nie miałam kalesonów, więc marzły mi łydki wraz z tak strategiczną częścią ciała, jaką są pośladki.
Do końca mojego pobytu w tym mieście zamarzałam, chociaż temperatura oscylowała między jednym a pięcioma stopniami Celsjusza.
Słuchając mimowolnie przez czas pobytu na lotnisku komunikatów, że to taki, to znowu siaki (samo)lot jest delayed (opóźniony), albo, co gorsza, cancelled (anulowany), wznosiłam z mojego ponownie zajętego miejsca na podłodze hali odlotów modły do bogów wszelkiego rodzaju i imienia (tak na wszelki wypadek) , by samolot Ani nie była ani delayed, ani cancelled, ani (Jezus Maryja!!!!) fallen (upadły) z powodu jakiejś burzy śnieżnej, które nagle stały się powszechne w Chinach powodując liczne snow-disastery, tak załamujące, jak pamiętne powodzie w naszym kraju, gdy wszyscy śpiewali, że "nic, naprawdę nic ci nie pomoże". Oczywiście chęć ocalenia Ani powodowana była moją ogromną sympatią dla tego dziewczęcia, a poza tym to ja biedna byłam. Zero, serio serio, pieniądza miałam. Nawet na kubek wody na lotnisku stać mnie nie było. A Ania, jak wiadomo, uwielbia mnie sponsorować. Na szczęście moją uwagę trwale odwróciła mlaskająca i ciamkająca nieopodal gumą do żucia przedstawicielka ludności Han, bo guma do żucia to obiekt mlaskania długotrwałego, w związku z czym mój żołądek został uratowany od wrzodów a serce od zawału z tej zgryzoty.
W końcu samolot Ani raczył wystartować, mimo mrozów i zamieci, co poznałam po wyłączonej komórce pani Q (bo przez cały czas kontrolowałam telefonicznie jej przygotowania do odlotu, aby a nuż nie pomyślała o rozmyśleniu się albo co), oraz w końcu z wielkim opóźnieniem szczęśliwie wylądował, co poznałam po włączonej komórce pani Q. Poszłam więc odebrać Anię do hali pod tytułem Domestic Arrivals, a tam co widzę? Ania w towarzystwie jakiś dwóch podejrzanych typków, którzy chcieli, jak się potem okazało, uprowadzić ją w siną dal beze mnie!!! Na szczęście wkroczyłam do akcji, nim nastąpiło porwanie.
Dwie podejrzane istoty okazały się być Huangiem (duży, gruby, stary) i Chrisem (mały, szczupły, młody); zabrali nas oni do hotelu, w którym miałyśmy nocować przez kilka kolejnych dni (przy Jiefangbei, czyli w ścisłym centrum miasta, na osiemnastym piętrze wieżowca, na koszt "chińskich przyjaciół") a następnie na kolację. Kolacji daniem głównym był alkohol wysokoprocentowy pod tytułem Baijiu (白酒), śmierdzący niemiłosiernie jakimś wołającym o pomstę do nieba aromatem, inne serwowane przysmaki to na przykład świńskie uszy, gołąb w całości (w całości, znaczy w całości!!!!). Po spożyciu tychże smakowitości (żadne danie jak na razie nie przepaliło nam rur, chociaż Chongqing słynie z ekstremalnie ostrych potraw) udałyśmy się na spoczynek. A sen miałyśmy krzepki i błogi (no i zimny w moim przypadku, bo Ania, niczym rasowa chłopka z Europy wschodniej, po wypiciu hektolitrów tego strasznego baijiu zasnęła snem kamiennym, posapując rozkosznie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz