Wczoraj w godzinach wieczornych umówiłam się z April we French Cafe celem edukacji. Po jakiejś godzinie rozgryzania niuansów istniejących w chińszczyźnie w sposób rozpasany i bezczelny w ilości nadprogramowej nagle w knajpie pojawił się Jan, obywatel kraju ościennego względem Polski. I jako, że akurat nastąpiła pora przejścia na niemczyznę, bo ja April nauczam właśnie tego języka, to obywatel kraju ościennego, tak zwany native speaker bez problemu mógł się dosiąść, by orzekać o poprawności moich tłumaczeń ewentualnie. Jednakowoż dosiądnięcie się Jana zrodziło spore trudności, albowiem, primo, tłumaczenie native speakera zawsze wygląda tak: nie wiem czemu tak jest, ale to brzmi jakoś lepiej. A secundo: Jan zdezorganizował całą lekcję, bo przeczytawszy imię bohatera podręcznika (Hans) zaczął śmiać się śmiechem radosnym i niesamowicie wręcz zaraźliwym, siedzieliśmy tak więc we troje przed French Cafe umierając ze śmiechu, w tym Jan wiedział, z czego się śmieje, ja wiedziałam połowicznie, a April w ogóle nie wiedziała. Potem się nagle wpół do dziesiątej zrobiło i April musiała jechać do domu, bo mieszka na przedmieściach, czyli jakieś 20 km od French Cafe. A do mnie zadzwoniła Agnieszka, Polka, co ją kiedyś podczas jakiejś imprezy zapoznałam, i wyraziła chęć poznania bliższego w Hump Barze. Hump Bar to knajpa na drugim końcu śródmieścia, tak więc wsiedliśmy na rower - Jan na siodełku, ja na bagażniku i ruszyliśmy w tamtym humpowym kierunku.
Mi się przypomniało po jakimś kilometrze, że przecież do French Cafe przyszłam nie tylko uczyć się, lecz również spożyć pożywną kolację, i to, że zapomniałam spożyć tejże może stać się przyczyną kłopotów moich zdrowotnych po wypiciu jednego zapoznawczego piwka marki Dali w Humpie. Jan jednak znalazł wyjście z sytuacji. Oznajmił, że ostatnio jechał taksą na skróty przez centrum z Humpu właśnie i okiem swym dostrzegł za szybami taryfy taką jedną wspaniałą Fressstraße (uliczkę z żarciem), z gatunku przez nas uwielbianego (styl szpilunge, a szpilunge to w szwabskim slangu jest taka najgorszego rodzaju żarłodajnia). No to ruszyliśmy tym bicyklem w kierunku tej ulicy, jednakowoż jej lokalizacja była tylko kwestią domysłów. Godzinę jeździliśmy po tym śródmieściu i nic! Nie ma to jednak jak rasowa kobieca Intuicja - zachciało mi sie kręcić w jakąś taką trochę podejrzaną gaskę i co? I voila! Ulica gwarna (godzina jedenasta już była wieczorem), po obu stronach obskurne knajpki, po prostu raj dla kogoś głodnego i kochającego chińską kuchnię.
Przechadzaliśy się chwilę pomiędzy stoiskami z jedzeniem i co?
[Odgłos zdartej płyty] Pies.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz