piątek, 4 stycznia 2008

Wypowiedź autoteliczna numer jeden

Znowu zaspałam na zajęcia.

Moje zdolności w dziedzinie snu nie mają granic, ostatnio wyśniłam, że zostało mi przyznane stypendium w mieście Brisbane na kontynencie australijskim (nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło, musiałam na następny dzień zapytać kompetentnych istot, czy miasto takie istnieje na kontynencie Australia i okazało się, że owszem, jest). O stypendium to żadnych próśb w wysokich dziekanatach i ministerstwach nie składałam, to samo Brisbane zaprosiło mnie, albowiem taka się miastu temu miła i fajna wydałam. No i pojawiły się problemy (nadal w niewirtualnej nierzeczywistości snu) następującego gatunku: jechać z Chin prostu do Brisbane czy może jednak po drodze odwiedzić rodzinne strony? Oczywiście pragnienie powrotu do Śremu na Helenki (nie do Europy, czy Polski tylko w to konkretne miejsce) było silne niesamowicie również pod powiekami, no ale nawet do snu dotarły kwestie pieniędzy, bo jak wiadomo, Australia jest bliżej Chin niż Polski (łał, topografia globusa też do snu przeniknęła)... I tak mi się śniło o Brisbane i kangurach, aż rozgadał mi się budzik po angielsku z akcentem mandaryńskim wybitnie ("It is time to get up") i zostałam wyrwana ze snu i pierwszą myślą było, że, kurnik, szopa (przekleństwo zapożyczone z języka słowackiego), sny przerastają jakościowo zastane cyrkumstansy. Nie ma Australii, gdzie obecnie jest lato (40 stopni Celsjuszowych), lecz jest Yunnan, gdzie jest zima (19 stopni Celsjuszowych). Wtedy wstałam z mojego kocyka służącego za posłanie i poszłam na zajęcia, gdzie stwierdziłam po raz siedemdziesiąty pierwszy, że tego języka nie da się nauczyć.

Natomiast dzisiaj, jak już wiadomo z prologu, zaspałam.

Smutny ten fakt zanotowałam o godzinie jedenastej. Następnym smutnym faktem zantowanym jest to, że jedyną rzeczą, na którą mam teraz prawdziwą ochotę, jest lektura powieści współczesnej jakiegoś polskiego niestarego autora, a pragnienie to zaspokojonym być nie może, ponieważ jedyny dyskurs w formie papieru, jakim dysponuję, to przewodnik Pascala po chińskich krainach licznych i komercyjnych. Nie mogąc uraczyć się czyimś dyskursem, odpaliłam tego oto kompa, którego czytelnik widzieć nie może (ale może sobie imaginować, jak bardzo brudny jest to komputer, zakurzony, oblepiony resztkami wycinanek, brokatem, czekoladą bez odrobiny kakao, a ja przy nim, w podobnej kondycji estetycznej) i stwierdziłam, że sama wyprodukuję jakiś tekst zdatny do czytania, przepraszam za brak treści, ale chodzi o samo pisanie. I tak jedząc sobie biały proszek zwany na wyrost śmietanką do kawy, który został mi od sylwestra (świętowanego hucznie w moim gospodarstwie domowym) oraz słuchając wszystkiego: to muzyki, to dudnienia z pobliskiej budowy kolejnego najwyższego wieżowca na świecie spłodziłam pierwszego od eonów posta na łamach mojego bloga.

[Martooha Siek, znana na tej długości geograficznej jako 谢兰芬]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz