Oczywistym dla mnie było, że stopowanie w Chinach nie będzie takie przyjemne, jak w Europie, gdzie przy autostradach co jakiś czas jest miejsce, w którym można nie tylko zatankować, ale jeszcze zjeść, zrobić zakupy, skorzystać z łazienki i... złapać stopa. Przy chińskiej autostradzie, mimo całego rozmachu, z jakim zrobiona jest sama szosa, jest tylko buda z dystrybutorami. Tam się trzeba będzie ustawiać, ale ból jest taki, że budy z dystrybutorami paliwa nie są zaznaczone w atlasie, więc nie można sobie postoju z góry zaplanować. Jakby co, to chińskie autobany regionów górzystych mają jeszcze takie rewelacyjne wypustki... Po prostu na zakrętach jest też taki ślepy zaułek prowadzący prosto i pod górę, zakończony oponami. Jakby się komuś zapomniało skręcić, to zamiast wpaść do przepaści, rozbija się o mur z opon. W sumie niegłupie, zważywszy na to, że Chińczycy pracują 14 godzin na dobę i pokładają się wszędzie gdzie się da ze zmęczenia, więc może na kierownicy też. No więc w takim zaułku ewentualnie też można się postawić, ale jaka jest gwarancja, że ktoś się zatrzyma na autostradzie (chociaż prawo tego nie zabrania, z tego co widziałam dotychczas)?
Innym bólem stopowania w Chinach jest to, że szofer oczekuje jakiegoś prezentu w zamian za podwózkę. No i pozostaje jeszcze kwestia języka. Bo to, co my nazywamy ogólnie chińskim, to wcale nie jest jeden język. To, czego ja się uczę, to jest dialekt pekiński, zwany mandaryńskim, z którego władze starają się usilnie zrobić język ogólny. Jednak oprócz chińskiego mandaryńskiego istnieje jeszcze tuzin innych chińskich, które mają się do mandaryńskiego, jak macedoński do polskiego. O ile Chińczyk Chińczyka może jeszcze zrozumieć połowicznie (tak jak ja rozumiem co nieco z oglądanych bez napisów filmów Kusturicy), to ja raczej się nie dogadam, ponieważ nawet mój mandaryński na klęcznik nie zwala).
Tak siedziałam nad tym atlasem, obmyślając logistykę przedsięwzięcia (skąd wziąć kartony na tablice stopowe, jakie słówka, których jeszcze nie znam mogą okazać się przydatne et caetera), gdy zadzwoniła do mnie Ania Q.
Wyznałam jej szczerze, że biletu nima.
Na co Ania rzekła ku mnie, że mam nie wymyślać, tylko się zapakować w jednostkę latającą.
Co było robić, skoro padły takie dyrektywy, to trudno, poszłam kupić bilet na samolot (udało mi się tego dokonać dzięki April. Co prawda w bilecie elektronicznym w kompie tkwiło przekręcone przez nią moje nazwisko, ale koleś z biletowej agencji zapewnił mnie, że "naszym pięknym zagranicznym przyjaciółkom nigdy nie robi się problemów na lotnisku"). Jak to możliwe, że nie było biletów na pociągi a na samolot tak? Już wyjaśniam. W KM pracuje dużo ludzi z ChQ i są to robotnicy, których nie stać na samolot, podobnie jest ze studentami uniwerku. Często taki wyjazd do chaty na święta jest jedynym w roku spotkaniem z rodziną. Nic dziwnego: bilet na pociąg kosztuje ok 170 Y, co stanowi jedną dziesiątą średniego chińskiego wynagrodzenia. Średniego. Są tacy (i to niemało), co zarabiają jeszcze mniej. Bilet na samolot do tego sąsiedniego w gruncie rzeczy miasta kosztuje 2/3 średniej wypłaty.
Uf. Po takich adrenalinach nie ma lepszego wspomagacza, niż ciasteczko. Poszłam więc na ciasteczko. A nawet dwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz