poniedziałek, 18 lutego 2008

Po obiedzie.

Obciach, poruta, granda! Olałam czytelnika! Jadłam obiad trzy tygodnie.
Załóżmy, że wcale nie minęły trzy tygodnie, tylko godzinka (przerwa obiadowa) i przystępuję do kontynuacji przedostatniego posta.
No więc generalnie zaczęło się wszystko chrzanić z planem moim, gdy nagle ludzie zaczęli wieszać lampiony na drzewach i odwrócone do góry nogami znaki fu (福) oznaczające szczęście na drzwiach chałup swych. Znaki to były wyraźne, że zbliża się chunjie (春节), czyli mega wielkie święto chińskie... I to właśnie święto chińskie zrobiło chryję w komunikacji krajowej, bo każdy jeden Chińczyk koniecznie chce podczas chunjie siedzieć w domu z najbliższymi i pożerać smakowitości, a następnie wyjść przed ów dom, by odpalić piętnaście kilogramów zakupionych na okazję świąteczną materiałów pirotechnicznych, które zostały przez Chińczyków wynalezione właśnie celem uświetniania chińskich świąt (podczas gdy ileś tam lat później Europejczycy z tego samego surowca wyprodukowali proch strzelniczy, który nic nigdy nie uświetnił, za to wiele zniszczył). A w Chinach powszechne jest oddalenie od rodziny, oni tak już lubią, matka jedzie do Urumczi, ojciec do Szanghaju, a dziecko wychowuje się u dziadków w Chengdu. To taki chiński standard rodzinnego życia. Jako, że samoloty są drogie, wszyscy w jednym okresie rzucili się na bilety kolejowe. Których ilość jest ograniczona, bo primo wszystkie pociągi w Chinach kursują na ogromnych odległościach, przez co większość wagonów to kuszetki, co automatycznie powoduje, że w jednym pociągu mieści się stosunkowo niewielu pasażerów, secundo infrastruktura kolejowa jest w Chinach nędzna, zwłaszcza na Dzikim Zachodzie (a Yunnan i Chongqing są na Dzikim Zachodzie) i kilometrami ciągnie się tylko jeden tor, co powoduje, że pociągi poruszają się wahadłowo, a co za tym idzie, nie może być ich za dużo dziennie na tej samej nitce, by nie było zderzeń czołowych.
No, nie wyglądało to zbyt dobrze, ale przecież nie beznadziejnie... Gdy się ocknęłam w sytuacji takiej, natychmiast poszłam kupować bilet do Chongqingu, bo Ania Q miała już zakupiony bilet lotniczy z tą samą destination od miesięcy i absolutnie nie jest możliwym, byśmy się tam nie spotkały. Pani w kasie mi jednak powiedziała, że bilety są sprzedawane na pięć dni przed dniem wyjazdu i to na dworcu (bo normalnie kupuję bilety w kasie biletowej na mieście). Jakoś nie dowierzałam ani jej, ani mojemu rozumieniu ze słuchu języka chińskiego (zawsze mogłam coś pomylić, kto mnie zna, ten wie, że często mi się myli), więc następnego dnia pojechałam na dworzec (a było to na dwa tygodnie przed umówionym a Anią Q spotkaniem w Chongqingu). Tam w sumie kolejki były, ale nie tragiczne, w kasie znowu mnie spławili, potwierdzając wersję pani z kasy na mieście.
A więc nienerwowo oddawałam się spożywaniu piwa Dali w knajpkach miasta Kunming, aż wreszcie nadszedł dzień ten, gdy należało udać się na dworzec, by bilet na odjeżdżający pięć dni później pociąg do Chongqingu zakupić. Kasy dworcowe standardowo uruchamiane są o 8:30, więc przebiegle wstałam o siódmej (mimo ferii!!!!!) by na dworcu być już o ósmej. No i byłam. O ósmej.
Natychmiast po przybyciu na dworzec dowiedziałam się, że kasy na specjalną okazję Święta Wiosny czynne są od 7:00. Ponadto ujrzałam 50 dodatkowych kas polowych (plus 20 normalnych było, podobnie jak na dworcu głównym w Poznaniu). W kasach tych trzeba było się oczywiście rozeznać, bo każda sprzedawała bilety na pociągi jadące w innym kierunku. Do każdej kasy stali ludzie w nadzorowanej przez policję i wojsko kolejce długości (nie przesadzam) ok. 200 metrów. No nic. Ludzie stoją, stanę i ja, pomyślałam optymistycznie i tak stałam i stałam, do godziny 11:30, by przy kasie zostać obrzuconą wrednym spojrzeniem pani kasjerki informującej mnie, że "biletów do Chongqingu na dwudziestego dziewiątego to już od ósmej nie ma". Tupnęłam na to nóżką, ale nic nie pomogło. Biletów nie było. Już, już bym się rozbeczała, gdy przypomniałam sobie, że przecież to ja jestem tą wymiataczką, która gubi bagaże na lotniskach i spływa to po niej. Więc ruszyłam żwawo do chaty, by zadzwonić do Ani Q i jej powiedzieć, że przyjadę dzień później, bo dzisiaj nie kupiłam biletów, ale kupię na pewno jutro na trzydziestego.
Dzień później nieustraszenie o czwartej wstałam. Godzinę później byłam przed dworcem. To znaczy w okolicy dworca, bo do dworca nie dało się dostać. Widok był tak załamujący, że chciałam stamtąd się jak najszybciej ewakuować. Ale zostałam.
Był ktoś na pielgrzymce papieża? Ja nie, ale tak sobie to wyobrażam. Wojsko, policja i służby cywilne wyznaczyły sektory, w każdym sektorze około 200 oczekujących na dostęp do kolejki. Sektory te ustawione były w zamkniętej na tę okazję głównej arterii komunikacyjnej Kunmingu: ulicy Pekińskiej. W sumie: jakieś pół kilometra zapchanej do bólu ulicy. I ja trafiłam też do jednego z sektorów. Teraz pozostało mi, wraz z tysiącami innych chcących zakupić bilet, czekać na otwarcie kas. O siódmej zaczęło się coś ruszać - znak, że już rozpoczęto sprzedaż. Po jakiś dwóch kolejnych godzinach stania moje kolana czuły się gorzej niż podczas pasterki w mroźnym kościele. Chińczycy już wiedzieli co jest grane, i wyposażyli się zawczasu w plastikowe ryczki, na których siedząc oddawali się swym ulubionym sino-zajęciom: grali w karty, palili śmierdzące chińskie fajki i słuchali swych przenośnych radyjek lub komórek z chińskim popem (bardzo specyficzna muzyka). No ale w końcu mym męczarni (i kolanowych i słuchowych) nastał kres, bo przyszła kolej naszego sektora do ustawienia się w kolejce do kasy.
I tu kolejna ciekawostka. Nim sektor udawał się do kasy, gliny kazały wszystkim ukucnąć. Dla mnie było to jakieś taki poniżające, w końcu kucki to w Chinach pozycja do, za przeproszeniem, wydalania! Miałam ochotę powiedzieć, że nie mogę kucać, bo mam problemy z nogami, ale wyobraźnia moja zaprowadziła mnie do chińskiego aresztu, więc podporządkowałam się.
Potem po pięć osób wstawało i dostawało rozkaz odmarszu do kolejki. Gliniarze każdego walili w łeb, żeby się pospieszył... No i ci ludzie faktycznie się spieszyli: po prostu biegli cwałem przez skrawek wolnej przestrzeni dzielącej nas od kolejek do kas. W końcu przyszła kolej na mnie. Byłam ostatnia z piątki. Wszyscy dostali w tył głowy i już cały swój refleks wytężyłam, by zrobić unik przed wielką żółtą łapą gliniarza w kamizelce kuloodpornej, gdy... Gliniarz odpełzł kawałek. Cudzoziemca nie będzie walił po głowie.
We właściwej kolejce stałam tylko godzinę. Usłyszałam, że nie ma już biletów od siódmej. Wcale się już nie spodziewałam, że bilet kupię, więc po prostu wsiadłam w autobus i pojechałam do domu, by, tym razem, oblukać trasę na stopa do Chongqingu w moim niedawno zakupionym atlasie drogowym Państwa Środka.
Mam nadzieję, że cenzura nie dorwie się do mojego bloga i nie wsadzi mnie do chińskiego gułagu za to, że obrazuję szerokiemu światu, jak wygląda sytuacja przed dworcami kolejowymi w chińskich miastach przed świętami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz