niedziela, 13 października 2013

Przekąska pobudzająca apetyt

Pierwsza formalność, jaką musisz załatwić, decydując się z nienacka na dłuższy wyjazd gdziekolwiek, to urlop. Z tym nie było problemu - prawo pracy szczodrze przewidziało dla mnie jeszcze 19 dni urlopu w tym roku, a władza zwierzchnia wykazała się sporym zrozumieniem dla idei odpoczynku. Jako bonus do mojego urlopu dokleiły się jeszcze dwa święta: kościelne (1 listopada) i narodowo-cukiernicze (11 listopada). Trochę żałuję Rogali Świętomarcińskich, ale co tam - najwyżej zjem sobie je kiedyś nie w porę. 

Druga formalność, jaką musisz załatwić, decydując się z nienacka na dłuższy wyjazd do Chińskiej Republiki Ludowej, jest wiza. I nad tym zagadnieniem chciałabym się tu i teraz pochylić, gdyż jest to zagadnienie złożone oraz tragikomiczne.

Po pierwsze - trzeba wypełnić formularz, zwany wnioskiem wizowym. 
Wrzucam link nie bez powodu - odnalezienie wniosku na stronie internetowej ambasady nastręczyło mi nie lada trudności. Warto jednak wejść także sobie na stronę ambasady chińskiej w Warszawie w celach wyłącznie estetycznych. Proszę bowiem zwrócić uwagę na nagłówek tejże strony i zestawienie bramy Zakazanego Miasta z zamkiem w Malborku. Czyli exsiedziby cesarzy Chin z exsiedzibą mistrzów zakonu krzyżackiego. Gdy to zobaczyłam, zrozumiałam, o co chodzi z emotką o.o. Bo moja twarz musiała wyglądać analogicznie. I przypomniało mi się, że "to óczucie" na facjacie w Chinach ma się co rusz... Tak wiele nieoczywistości w Chinach czyha na białasów aka 老外. Potraktowałam więc dizajn strony ambasady jako zajawkę tego, co mnie dalej czeka i zaczęłam jeszcze bardziej emocjonować się odkryciami antropologicznymi na miarę Bronisława Malinowskiego.

Do poczynienia tychże jednak potrzebna jest wiza, i wracamy do smutnego tematu papierologicznego. Wniosek wizowy nosi kilka znamion zasadzki. Na przykład trzeba podać swój i swoich rodziców wykonywany zawód. Niby niewinnie, ale jakoś tak smutno wystają na końcu niczym zasieki z drutu kolczastego znaczki reprezentujące NGO'sy, księży czy przedstawicieli mediów. Jest też dział, w którym musisz przedstawić cały swój plan podróży w Chinach. Daty + dokładny adres, gdzie będziesz wtedy przebywać. W Chinach rzeczywiście jest tak, że obcokrajowcy muszą się na każdym kroku meldować (w praktyce to hotel odwala całą papierkową robotę i donosi milicji, że się pojawiłeś), ale wypełnianie tej części wniosku jakoś przywodzi mi na myśl szpiega z krainy deszczowców, który jeździ za mną 5 km/h czarnym Volkswagenem Santaną, gdy spaceruję po chińskim parku. Gdy się jedzie z plecakiem z planem podróży mocno nieokreślonym, ten punkt we wniosku wizowym osobom mniej kreatywnym nastręcza sporo problemów. Gdzieś pod koniec całego formularze jest jeszcze jeden kruczek - bezwzględnie trzeba się wyrzec wszelkich schorzeń psychicznych (totalnie wbrew europejskiemu paradygmatowi romantycznemu!!!!) i chorób zakaźnych. 

Po drugie - wskazane jest złożyć wniosek wizowy.
Teoretycznie każdy, kto chciałby otrzymać taką chińską wizę, powinien osobiście udać się do ambasady chińskiej w mieście stołecznym Warszawa, by osobiście złożyć wniosek wizowy, a następnie po kilku dniach przyjechać znowu, by osobiście odebrać paszport z wizą. Ale są też takie firmy, które oferują usługę załatwienia tego wszystkiego za ciebie. Na przykład WizaCenter. Cena usługi to koszt wizy + na tę chwilę 85 zł za wyrobienie wizy w trybie normalnym (są też ekspresowe). Do tego trzeba sobie doliczyć koszty przesyłki paszportu i podpisanych dokumentów do pośrednika. Czyli wychodzi jakieś 120 złotych.

Ja postanowiłam jednak poradzić sobie sama, a właściwie z pomocą przyjaciół. Błąd.
Złożenie papierów poszło gładko, ale owa gładkość była tylko i wyłącznie efektem szczęśliwego zbiegu okoliczności, dzięki któremu udało mi się stworzyć międzymiastową sztafetę: ja - kolega z pracy - drugi kolega z pracy - kolega ze studiów - konsulat. Papiery dotarły szczęśliwie do konsulatu tuż przed Chińskim Świętem Narodowym (rocznicą ustanowienia ChRL), które Chińczycy obchodzą bity tydzień. Tak więc pozostało mi czekać cierpliwie, mając nadzieję, że się wyrobią przed moim wyjazdem.

Po trzecie - należy odebrać paszport.
Odbiór wizy okazał się dużo trudniejszym przedsięwzięciem logistycznym niż złożenie wniosku. Po prostu zabrakło już tych wszystkich sprzyjających okoliczności i mimo bardzo dobrych chęci wszystkich krewnych i znajomych musiałam wybrać się do Warszawy osobiście. W drodze do jechałam tanią TLK-ą, gdzie nie było już miejsc siedzących. W drodze z Warszawy jechałam drogim Intercity, gdzie nie było miejsc siedzących. Natomiast sam konsulat przy ambasadzie... No bajka, legenda, przecieranie oczu. Poszłam godzinę przed otwarciem konsulatu na Wałową, a tam.... coś takiego. Kulturalny ogonek, złożony w dużej mierze ze stołecznych biznesmenów uwikłanych w jakieś chińskie joint venture, ciągnął się na jakieś 400 metrów. Ale żadnych negatywnych emocji nikt nie przejawiał, wręcz przeciwnie, walory społecznościowe kolejka miała większe niż cały facebookowy time line czy news feed. 3,5 godziny stałam w kolejce, spożywając żelki (częstowałam też biznesmenów, ale grzecznie dziękowali), udzielając się w rozmowach o chińskich przekąskach ulicznych, podziwiając zza płotu życie na terenie ambasady (uwidaczniające się w wyrwaniu trzech rzepek z ambasadowego ogródka przez przedstawiciela rasy Han) oraz czytając książkę (o której napiszę w innym odcinku).

Przeklinałam się trochę za nie skorzystanie z usług pośrednia, bo musiałam wziąć wolne w pracy, wydać siano na pociągi bez miejsc siedzących i stać 3,5 h w kolejce (auuuuuu, moje kolana), a moje przekleństwa zyskiwały na decybelu, gdy z budynku konsulatu wychodził typ z setką paszportów w siatce, prawdopodobnie taki pośrednik właśnie. Ale ten ból oczekiwania pod płotem zniknął natychmiast, gdy tylko stanęłam pod okienkiem w konsulacie. Okienko jest z przydymionego szkła i ledwo widać, kto jest po drugiej stronie. Podeszłam więc i z nadzieją na pogadanie po chińsku rzekłam "Nin hao". Moja uprzejmość spotkała się jednak z gburowatym "Quzheng dan!", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "Dawaj papiur!". Dałam więc papiur, a urzędniczka bez słowa rzuciła do szpary na dokumenty mój paszport. Wzięłam więc paszport i odeszłam. A jaka radość mnie przepełniała! Nie tylko dlatego, że w paszporcie znalazłam nowiusieńką wizę z Wielkim Murem, ale też dlatego, że po raz pierwszy od kilku lat zetknęłam się z urzędem chińskim, który ponura urzędniczka uczyniła jeszcze bardziej chińskim! Od razu przypomniały mi się wszystkie chwile spędzone w bankach, na poczcie, na policji, gdzie urzędnicy swoim stylem bycia mogliby robić za chłodziarko zamrażarki.

Ta osobista wizyta w ambasadzie stała się taką zakąską, która pozwala Ci poczuć smak potrawy, ale nie eliminuje poczucia głodu, a wręcz je wzmaga. No to jadę! Jeeeeej!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz