piątek, 31 sierpnia 2007

Shanghai.

Dofrunęli mnie bezpiecznie i jestem. I jest folklor.
Najpierw na Ławicy powiedzieli, że mój samolot się spóźni. Potem pierwszy mój start samolotem... Po pierwsze nie wiedziałam, że mam gdzieś tam na karcie pokładowej dokładnie napisane, gdzie mam siedzieć, więc się posadziłam gdzie popadnie, w związku z czym czarnoskóry passenger wyraził swoje niezadowolenie w obcej jakiejś mowie, czym mi ten drobny nietakt z mojej strony uświadomił.
Lecieliśmy sobie, Poznań gdzieś tam znikał, ja na aviomarinie, więc przećpana nieco,nie czująca ni strachu ni radości... Chyba tylko ciekawość, czy to wszystko z góry naprawdę wygląda jak w Google Earth. Nagle gdzieś tam w dole pojawiać się zaczęły proste jak w mordę strzelił kreski autostrad - i poznałam, że jestem już nad terytorium Reichu.
W Monachium miałam zdążyć na następny samolot w pół godziny? Chyba kogoś pogięło. To lotnisko to gigantyczny labirynt... Jak dobrze, że przebukowałam bilet! Strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza, że mój samolot się spóźnił. Co potwierdza, że to się zdarza.
Chmury naprawdę wyglądają jak miękkie podusie - jeszcze bardziej od góry niż od dołu. Nie przyuważyłam nikogo, kto by się w nich bujał, zero przycupniętych aniołów, ale tłumaczę sobie, że aniołowie są przecież niewidoczni dla śmiertelników.
Uwaga - niebo widziane z góry też jest niebieskie!
Google Earth nie kłamie - Ułan Bator to naprawdę takie brązowo-bure pustkowie z dwoma krzyżującymi się drogami i kilkudziesięcioma kropeczkami wokół skrzyżowania... Pusto, pusto, nic, nic, pusto, nic.
Post nazywa się Shanghai i powinnam opisywać zupełnie inne rzeczy, ale u mnie teraz jest godzina 18 i zaraz mam boarding. A zaraz potem opuszcze Shanghai. I moze uda mi sie znowu napisac.

1 komentarz: