środa, 3 października 2007

Relacja live ze wzgórza ze świątyniam

Niniejszym zdaję bezpośrednią relację, opis w wersji live tego, co się dzieje dzisiaj, albowiem właśnie jesteśmy z Anną Q w Złotej Świątyni na obrzeżach miasta. Dzisiaj dałyśmy sobie spokój z twardym zwiedzaniem i udałyśmy się po prostu na piknik, biorąc ze sobą karimatę, pożywienie i napitki. Jeno w mieście chińskim albo się idzie pod dom, gdzie zwykle jest jakiś czytelniczy zagajniczek, gdzie Panie i Panowie Chińscy w podeszłym wieku grają sobie w majianga (czyli coś, co chyba w naszym kręgu kulturowym jest znane jako mahjong) – grę o nieodgadnionych zasadach (choć wielokrotnie bezczelnie przyglądałam się takiej majiangowej czwórce z ich śmiesznymi klockami) lub w chińskie szachy. Młodsi natomiast grywają w karciochy. Jednakowoż my postanowiłyśmy nie korzystać z takiego skrawka zieleni, bo nie lubimy patrzeć na bloki. W ruch poszedł przewodnik Pascala i mapa, i w końcu sobie wymyśliłyśmy, że zrobimy sobie dzień dewotki i udamy się do sanktuarium buddystycznego a następnie do oddalonego dość sporo od centrum konfucjańskiego kompleksu świątynnego. Jak pomyślałyśmy, tak zrobiłyśmy. Po drodze kupiłyśmy sobie kultowe pierożki baozi, oraz, wiedzione ciekawością, coś dziwnego, ale apetycznie wyglądającego. Okazało się, że to chruścik, zwany gdzie indziej faworkiem, jeno gigantycznych rozmiarów. Kosztowało to jedyne 5 mao, więc chyba trzeba będzie częściej sobie takiego chruścika (względnie: faworka) zapodawać. Zaopatrzone w śniadanie zaległyśmy na przystanku autobusowym w oczekiwaniu na dowolny środek transportu ku centrum.
Dotarcie do zakonu buddystycznego nie stanowiło jakiegoś mega problemu. Autobusem 133 spod mojego pagórka o nazwie Hongshan dotarliśmy do parku Cuchu i dalej ruszyłyśmy na wschód, gdzie już z daleka dobiegły nas zapachy kadzideł, które tutaj są iście gigantyczne, bo mają kształt świeczki i kopcą się nadzwyczaj żywo, zadymiając pół ulicy. Cała ulica, przy której się znajduje to sanktuarium jest obstawiona jakimiś kramami z dewocjonaliami – można sobie kupić posążek Buddy, jakieś różańce, dzwonki, oczywiście kadzidła, by było co zapalić w świątyni i inne gadżety, także pod zachodnich turystów.
Wstęp do sanktuarium kosztował li i jedynie czwóreczkę, więc się szarpnęłyśmy na ten wydatek i po chwili byłyśmy w środku. No po prostu rewelacja, jakby powiedział osobnik będący menadżerem w najfajniejszej knajpie w Poznaniu (konkurs – kto zgadnie o jaką knajpę chodzi, dostaje ode mnie gadżet typowo chiński, odpowiedzi proszę udzielać w komentarzu). Pierwszą atrakcją tego obiektu sakralnego była sadzawka (takie bajoro, nie śmiem jednak nazywać bajorem czegoś ze sfery sacrum), która zajmowała większość terenu, resztę stanowiła wyspy i mosteczki. W sadzawce mianowicie pływały złote (a tak serio to czerwone) wieloryby długości pół metra, inne złote mini ryby oraz żółwie. Zatrzęsienie żółwi było tam, niektóre pływały na plecach, nie wiem czy to taki styl czy raczej status ontologiczny już inny. Te, które standardowo na brzuchach pływały, to czasem ekstrawaganckie niesamowicie miały skorupki, chyba mnisi nie mają co robić i swoje ulubione (albo te, które najwolniej uciekały) żółwiki malują na niebiesko i żółto plus ciapki. Drugą atrakcją były liczne zaułki, prowadzące do przyjemnych w najwyższym stopniu miejsc spoczynku jak altanki czy dachy, na których też można było przycupnąć. Oczywiście atrakcję stanowiła też sama świątynia. W środku albo podobizny Buddy wielkości Adama Mickiewicza na placu przed rektoratem UAM-u, oczywiście ze złota lub czegoś złoconego, albo też bogów hinduistycznych (nie do końca kumam ten cały kontekst hinduistyczny w buddyzmie, ale zafascynowana zacznę grzebać… bynajmniej nie w nosie za pomocą przerośniętego pazura u małego palca, jak wielu przedstawicieli chińskiej nacji , lecz w necie i mądrych książkach). Jest na przykład taka bogini (lub taki bóg), który ma mnóstwo rąk w tej świątyni. Nie pamiętam, czy to Kali, czy to Sziwa (kiedyś byłam obcykana w te klocki, ale chyba cierpię na niedobór lecytyny, której zapomniałam z domu wziąć), ale tak czy siak rewelacyjna sprawa – taki bóg może jednocześnie pić kawę, głaskać kota, ciągnąć na smyczy psa, czytać książkę Stasiuka, szmerać ukochanego (ukochaną), odgarniać sobie grzywkę z czoła i obgryzać paznokcie. Rewelacja (jakby powiedział, oprócz menadżera pewnej knajpy w Poznaniu również pewien kucharz w tej samej knajpie).
To całe sanktuarium zdecydowanie nie był atrakcją typowo turystyczną, i właśnie to nas urzekło z Anią. Oczywiście nie obyło się bez tych wszystkich sprzedawców śmierduchów (Anny Q nazwa na kadzidełka), ale generalnie chociaż hotdogów nie sprzedawali (czytaj: słodkich parówek na kiju). Może jest to związane z tym, że buddysta z krwi i kości nie pożera brata świnki czy brata kurczaka z rożna, albowiem to może być jakiś jego krewny wcielony tak nieprzyjemnie w niższej istoty ciało. Jednakowoż mimo braku małej gastronomii na terenie świątyni produktów spożywczych bynajmniej nie brakowało, ponieważ Budda najwyraźniej jest głodny, a buddobojni Chińczycy starają się go nakarmić czym popadnie. I stawiają swoje wytwory domowe na ołtarzach. Ogórki kwaszone i bigos by Polak wystawił dla Buddy, jakby miał Buddę, Chińczycy wystawiają ryż i dania z pobliskiej wegetariańskiej jadłodajni (Budda oczywiście też jest wege).
Gdzieś tam znalazłyśmy napis, że mamy nie robić zdjęć, bo jesteśmy w miejscu świętym, ale oczywiście robiłyśmy, o my niegrzeczne Europejki. Jednak samemu posągowi Buddy nie odważyłam się zrobić żadnej foty. Bo on tak patrzył… No nie wiem. Po prostu tam faktycznie czuło się istnienie jakiegoś Ducha dobroci, i nie chciałabym, by był on przeciwko mnie. Szalenie miło byłoby mnie, gdyby ten Duch był po mojej stronie, mimo, że przejadam rocznie kilka braci kurczaków, pół siostry świni i jedną ósmą siostry krowy. I mimo, że nie rozumiem, dlaczego składa Mu się ofiary z jedzenia oraz dlaczego wszędzie wiszą dzwonki ze swastykami i dlaczego w religii, gdzie nie ma bóstw, są posągi i ludzie modlą się i biją pokłony, to jednak naprawdę miejsce wywarło na mnie takie wrażenie, że po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, że wszyscy na świecie tak naprawdę mamy jedno założenie – za wszelką cenę chcielibyśmy pokoju i dobra, ale w inny sposób próbujemy do niego dojść, i bez względu czemu/Komu bijemy pokłony, to i tak nasze śmieszne dla jakiś odległych kulturowo ludów rytuały służą jednemu – osiąganiu szczęścia poprzez dobro. Banały, ale ja naprawdę patrząc na tego uśmiechniętego Siddharthę wykonującego jakieś przyjazne gesty poczułam to gdzieś głęboko w sobie.
Dla zmiany tonu z patetycznego na normalny szybko przedstawię kolejną atrakcję kulturową, a mianowicie toalety. No, zrobiły szał. Nie było w nich żadnych przepierzeń, lecz rząd dziur w ziemi. Folklor? Chyba nie, bo z moich doświadczeń z sanktuariami (tylko polskimi dotychczas) wynika, że toalety w takich miejscach zawsze przedstawiają widok malowniczy i niestandardowy.
Następnym (głównym) punktem naszej wycieczki była złota świątynia, a konkretnie piknik. Oczywiście, tradycyjnie, przewodnik Pascala sobie, mapa sobie, a my już zupełnie sobie (same poradziłyśmy). Przewodniki mają już chyba do siebie to, że mapki są w nich wybitnie niedokładne, linie autobusowe zmyślone, a opisy albo wybitnie lakoniczne, albo przesadzone. Czasami coś się zgadza. Czasami.
No więc nam się nic nie zgadzało. Zdałyśmy się wiec na siebie. Z sanktuarium dobiłyśmy do miejsca przeznaczenia dwoma autobusami – 119 (na mapie w ogóle nie było go) a potem dyszką pod samo zachodnie wejście na teren należący do złotej świątyni. Pani w autobusie nr 119 pomogła nam się przesiąść, w odpowiednim momencie wyganiając nas z autobusu. Rewelacja (jakby powiedział wiadomo już kto).
No i znowu całkiem sympatyczne miejsce nas tu zastało. Tylko że komercja chińska tutaj zdecydowanie bardziej dotkliwa (mnóstwo wędzarzy tofu – ja nie cierpię zapachu wędzonego tofu i basta), jacyś nagabywacze, chcący podwieźć na szczyt (bo sama świątynia jest na górze o wysokości względnej ok. 150 metrów). Jednak generalnie ja uwielbiam się wspinać, Ania też sportowna bardzo, więc olałyśmy nagabwaczy i poszłyśmy same. Tu też, na szczycie, urządziłyśmy sobie postój. I chyba jest to właściwe miejsce, bo mnóstwo ludzi na hamakach. No to my na karimacie, a co tam.
Muszę przyznać, że Konfucjusz o wiele mniej mnie przekonał swoim wyrazem twarzy niż Budda (bo Złota Świątynia to miejsce konfucjańskie, więc miałam okazję spojrzeć w twarz Konfucjuszowi z jego skośnymi oczyma i brodą).
No, chyba przyjdzie mi już skończyć mi pisanie tego posta, albowiem stałyśmy się z Anią taką atrakcją dla innych piknikowiczów, że w monitor wgapia mi się bezwstydnie kilka par skośnych oczu. I odnoszę wrażenie, że oni wiedzą, że ja o nich piszę. Więc już ich nie będziemy obgadywać, co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz