środa, 3 października 2007

Exhibiotion - odcinek 2.

Ciąg dalszy trzymającej w napięciu niektórych czytelników historii, napoczętej już przeze mnie w przedostatnim poście.
W Walmarcie dokonaliśmy licznych zakupów, dominowały oczywiście spożywcze artykuły, lecz ja na przykład i skarpetki sobie kupiłam, albowiem nastąpił sezon wymiany garderoby najwyraźniej – wszystko powoli mi się drze. Być może w chińskim proszkach jest kwas siarkowy lub coś równie skłaniającego użytkownika zarówno pralki, jak i wkładanych w nią ciuchów do kolejnego zakupu urządzenia, jak i odzieży produkcji chińskiej.
No i tak się złożyło, że owego dnia ja akurat zapomniałam swojego telefonu z domu zabrać, więc napotkani przez nas uprzednio Chińczycy (por. przedostatni post) nie mogli zrobić użytku z przekazanego im przez nas mojego numeru. Natomiast mogli zrobić użytek z numeru Honoraty, co też uczynili, gdy akurat staliśmy przy stoisku fotograficznym i oglądaliśmy akumulatory do aparatu dla Honoraty. Honorata pogadała z tym juropejczykiem chwilkę i okazało się, że mamy być za pół godziny pod pobliskim barem Kentaki Cziken, zwanym wszędzie KFC. No to poszliśmy, raz po raz wzmiankując chińskie gułagi. A tam już czekał chłopiec Europejski, zwany później oczywiście Włosem (z racji jego italijskiego pochodzenia) wraz z panem chińskim, zwanym później Zhangiem (bo tak się nazywa ów pan, co okazało się później. No i w milczeniu zaciągnęli naszą trójkę panowie owi do budynku tuż obok KFC, gdzie windą na jakieś bardzo wysokie piętro wjechaliśmy, jednakowoż nie wiedzieliśmy jakie, gdyż potajemni sytuacją dziwną i nieodgadnioną wciąż byliśmy. Sprawa tym bardziej skosmiczniała (czyli ponadziemskie właściwości wykazywać zaczęła), gdy zamiast przechodzić co jakiś konkretów, czyli wyjaśnień, co my właściwie tam robimy, Zhang zaczął nam rozlewać herbatę z róży najprawdziwszej do filiżanek wielkości naparstka z imbryka wielkości piłki do tenisa. Nie pozostało nam nic innego, jak pić tą herbatę, ja nawet nie pamiętam, czy to dobre było, gdyż całą moją uwagę zajmowało usilne opanowywanie nerwowego chichotu. W końcu po długich i niezrozumiałych dla mnie konwersacjach poznanych przez nas uprzednio Chińczyków z nieznanymi nam uprzednio Chińczykami, zwanymi dalej zleceniodawcami okazało się mniej więcej, o co biega. Mianowicie zostaliśmy zaciągnięci do wieżowca, by zostać w nim sfotografowanymi.
To tyle na dzisiaj z tej opowieści. Obiecuję, że napiszę jutro kawałek kolejny. Dzisiaj zmęczenie dopada mnie, gdyż właśnie bije godzina pierwsza, a ja o godzinie pierwszej bardzo lubię spać już. Bo to jest moja rozrywka najulubieńsza. To ja już spać pójdę, a czytelnicy niech w tym czasie zajmą się dawaniem innym powodów do radości. Lub niech oddadzą się swoim rozrywkom najulubieńszym. I mam nadzieję, że czytelnicy wrócą do lektury wkrótce.
Dobranoc.

1 komentarz:

  1. Marta! ciężko nazwać to odpowiedzią na tego akurat posta, ale co mi tam!!
    chcę tylko napisać, że uwielbiam Twój styl pisania!! i miło wiedzieć że nadal tam żyjesz!! :)

    to byłam ja, małgoś niegdyś m. - od roku d. :)

    OdpowiedzUsuń