wtorek, 9 października 2007

Exhibition - odcinek 3 (ale nadal nie ostatni)

Pewnie już wszyscy zapomnieli, co się działo wcześniej, więc…. Previously on „Marta On The Exhibition”: Marta zostaje zaczepiona przez Chińczyków, którzy pytają ją, czy ma czas w weekend. Marta wraz ze znajomymi ląduje w jakimś fotograficznym atelier wysoko w wieżowcu w samym centrum miasta Kunming (widoki bardzo estetycznie zadowalające stamtąd są). Są jej robione zdjęcia.
Znajomym nikt nie zrobił zdjęć. Potem znajomy podsłuchał, że po prostu za niski był. Tym bardziej znajoma zbyt niska być musiała, bo znajomy od znajomej wyższy przecież jest. Natomiast mnie fotografowano w towarzystwie Włocha (nie wiem, czy już wspominałam, że obcokrajowiec wspomagający chińską parkę był made In Italy), a ja, ulegając urokowi otaczającej mnie groteski w guście kochanego Witkacego, śmiałam się naiwnie i radośnie, odsłaniając aż dziąsła i rechocząc w nieartykułowanych częstotliwościach. No i moment później dowiedziałam się, przy pomocy nieznajomego Włocha oraz znajomego Polaka, o co chodzi tym skośnym eleganckim. Słowo exhibition w ustach Włocha brzmiało już jak natręctwo i paranoja, przy czym kolega Bartosz po prostu powiedział mi, że mam być modelką, sama tego nie zrozumiałam, bo skąd miałam niby wiedzieć, że młote, to jest modelka? Ja bym raczej skłaniała się ku podejrzeniu, że jest to narzędzie służące do wbijania gwoździ i ubijania (czy ogłuszania) karpia w ostatnich dniach adwentu, względnie – określenie na niekumatą obywatelkę egzotycznego kraju Polska, która po chińsku rozumie tylko kwestie zamawiania i spożywania posiłków.
Powiedzieli, że do mnie zadzwonią (za pomocą Włocha, który wysoce podejrzany się wydawał być, bo najpierw udawał, że nie zna ludzi tych i sam z łapanki jest, potem natomiast zdawał się być znowu stałym współpracownikiem tej „agencji”… No przepraszam, ale ja mam niestety uraz do Włochów, te ich czarne ślepia przywodzą mi na myśl brazylijskie telenowele, nawet jeżeli Brazylia gdzie indziej jest. A w telenoweli te lowelasy zaufania nie budzą. To i na Włochu postawiłam krzyżyk, ale taki malutki, bo jeżeli mielibyśmy razem pracować, to trzeba utrzymać kontakt na poziomie uprzejmym i rozmrożonym.
Wyszliśmy stamtąd już, Włoch i Chińczycy zostali gdzieś w przeszłości, a ja nagle poczułam to, co czuję zawsze przy zakupie odzieży – niemożność dokonania wyboru. Kupić, nie kupić? Iść zarobić te 300 Yuanów dziennie, czy nie iść? Tak po prawdzie, to angielski Włocha był tak nieprecyzyjny, że ja za bardzo nie wiedziałam, co ja właściwie miałabym robić. I gdzie. I dlaczego oni chcą koniecznie przyjechać samochodem po mnie? Już widziałam ten gułag gdzieś w Mongolii Wewnętrznej albo gdzieś w okolicach Urumczi, do którego mnie wezmą. Albo jakieś agencje, nie modelek wcale. Albo wezmą mi paszport – myślałam – i podszywając się pode mnie będą przemycać do Polski ogromne ilości najgorszych chińskich podrób najlepszych na świecie towarów oraz dzieci na handel adopcyjny. Bo na miejscu dzieci niekoniecznie dobrze się sprzedają.
I tak głowa mnie rozbolała, myślenie nigdy mi jakoś szczególnie nie służyło. Niemożliwość dokonania wyboru wykończyła mnie totalnie. Więc poszłam do kafejki internetowej (gdzie standardowo coś musiało nie działać, bo to taka chińska tradycja jest – szwankowanie, tym razem był to port USB, a na moim penie miałam foty do wysłania rodzinie) i napisałam do siostry maila, co ona mniema albo i nie mniema. Ale co z tego, że otrzymałam odpowiedź niemal od razu i to konkretną, ja nadal nie wiedziałam, co robić mam, bo te 900 Yuanów za weekend kusiło niesamowicie, ale co ja będę robić tam – nie wiedziałam, masakra.
Trzy dni minęły, a masakra tego typu trwała i trwała. No i w końcu Włoch zadzwonił i mówi, że ja o siódmej rano w piątek pod hotelem uniwersyteckim być mam, a ja mu na to z wyrachowania, że ja niestety mam zajęcia w piątek , bardzo ważne zajęcia, najważniejsze z ważnych i że dopiero po dwunastej mogę. No i on ten projekt przedstawił rzeczywistości z słuchawki, a rzeczywistość ze słuchawki zaakceptowała to, acz bardzo niechętnie, bo podobno rzeczywistość ze słuchawki już jakąś umowę podpisała ze zleceniodawcą, a ja częścią tej umowy bardzo istotną miałam rzekomo być.
Czyli już byłam umówiona!!!! Czyli zdecydowałam się! No, kamień wypadł mi z wielkim hukiem z osierdzia na podłogę, w końcu jakaś decyzja, którą podjęłam spontanicznie, bez pomocy ostatecznie niczyjej.
Ale w piątek nowe fakty wyszły na jaw i już nic nie było takie proste, jak wtedy, gdy rozmawiałam z Italiano przez telefon…
Ciąg dalszy nastąpi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz