W minionym tygodniu dostalam maila od wlascicielki mieszkania. W mailu bylo: Czy masz czas pojutrze rano, zeby pojsc ze mna do biura od Internetu, bo chcialabym przepisac Internet z Ciebie na siebie? Hmmmmmm.... czyli ze ma ona przyjechac jutro?!? Wpadlam w panike lekka, bo generalnie wolalabym sie przygotowac na spotkanie z wariatka lepiej mertorycznie, na przyklad pojsc do biblioteki i poczytac cos o paranojach i omamach. Wczesniej wyraznie ja prosilam, zeby dala znac odpowiednio wczesniej. Myslalam, ze mojej prosbie stanie sie zadosc, poniewaz ja generalnie spelnialam wszelkie prosby K - na przyklad raz przez caly dzien siedzialam w domu, zeby odebrac jej przesylke EMS. Przesylka ostatecznie nie przyszla, ja stracilam mnostwo czasu, ale prawda, ze milo z mojej strony? Bo ja juz taka mila jestem ;P.
Noc, kiedy miala K przyjechac do domu rezolutnie spedzilam poza domem, by zasnac snem krzepkim i blogim, poniewaz na nastepny dzien musialam byc wypoczeta na zajeciach. Nastepny dzien byl jak na wariackich papierach, tak wiec zladowalam w domu bardzo pozno. K juz spala. Malo tego - ktos inny spal tez - na moim materacu, w duzym pokoju. Ja zostalam pozbawiona materaca, wiec nie pozostalo mi nic innego jak zasnac na kocu. Co bylo bardzo ciezkie, bo jak wiadomo z jednego z moich poprzednich postow, dzien wczesniej wpadlam do dziury i bylam strasznie poobijana.
Rano z ulga wstalam, zeby pojsc do szkoly. W kuchni spotkalam osobe rasy bialej, ktora wydala mi sie sympatyczna i... okazala sie byc pol Polka, pol Szkotka. Po polsku co prawda ani w zab, ale jak juz ktos wie, gdzie jest Radom... No swojsko. Opowiadalam wlasnie Szkotce o mojej dziurze w nodze i generalnym inwalidztwie ze smiechem na ustach (bo czyz nagle znikniecie w dziurze w chodniku nie jest przezabawne?), gdy z lazienki wychylila sie K. Ani good morning nie uslyszalam, ani nihao, tylko: ZAPLACILAS RACHUNKI????? Powiedzialam jej, ze bardzo mi przykro, ale gazu nadal nie zaplacilam, bo nie wiem jak i bede jej wdzieczna, gdyby zrobila to za mnie, a ja jej oddam, rachunek za prad wlasnie przyszedl, ale poszlam zaplacic go na poczte i mi powiedzieli, ze jest to niemozliwe na poczcie akurat wtedy, gdy ja tam bylam i rowniez bede bardzo wdzieczna, jezeli by to zrobila za mnie, a ja jej wszystko wyrownam. No i ona zniknela w lazience (nie powiedziawszy ani bye ani zaijian). No to ja sobie poszlam do szkoly. I w szkole opowiedzialam mojej pani nauczycielce, ze mam ostatnio kiepskie dni, bo raz, ze do dziury wpadlam i jestem strasznie poobijana, a poza tym wyglada na to, ze bede musiala zajac sie przeprowadzka.
Dzien mijal powoli jak kazdy inny, gdy nagle dostalam esemesa o tresci nastepujacej:
Prosze przynies mi dzisiaj nastepujaca ilosc pieniedzy: gas piecdziesiat szesc koma jeden plus prad sto siedemdziesiat jeden koma trzynascie plus woda dwiescie dziewiecdziesiat piec. Razem 522,2.
Odetchnelam z ulga, bo rachunki nie przekroczyly moich oczekiwan a ponadto w domu nic nie zostalo przeze mnie zniszczone (a nawet naprawilam kilka rzeczy, ktore byly juz popsute, gdy sie wprowadzilam), wiec logiczne jest, ze zostanie mi zwrocony moj depozyt w ilosci pieciuset kuajow (patrz poprzedni post). W takim razie napisalam do wariatki, ze spoko, dzisiaj doniose jej 23 kuaje, a reszte niech wezmie sobie z depozytu, o co bardzo ja prosze.
Odpowiedz buldoga:
Prosze, przestrzegaj umowy. Depozyt bedzie KALKULOWANY [podkreslenie moje] w dniu twojej wyprowadzki. Musisz przyniesc pieniadze dzisiaj!!!!
Nic na to nie odpowiedzialam, bo co mozna odpowiedziec na takie dyrektywy? Postanowilam pojsc wieczorem do mieszkania i rzeczywiscie uczynic ten dzien dniem mojej wyprowadzki, bo szczerze mowiac spanie na kocu nie sprawialo mi zbyt duzej radosci, a perspektywa wdychania dwutlenku wegla wydzielanego przez buldoga przepelniala mnie odraza. Przez caly dzien szykowalam sie psychicznie do spotkania z K. Przygotowalam sobie ladnie 25 kuajow do wyrownania rachunkow, nawet plan byl taki, ze powiem babie "keep change" (bo tak naprawde bylam jej winna 22,2). Poprosilam Agnieszke, zeby poszla ze mna wziac moje bagaze, bo sama prawdopodobnie nie dalabym sobie rady ich wszystkich z mieszkania wydobyc.
W koncu ruszylysmy. Wzielysmy ze soba przenosne glosniczki i IPoda, puscilysmy sobie Fatboyslima z "Praise you" dla dodania sobie animuszu i przywolania dobrego nastroju po drodze. Generalnie powinnysmy puscic tej kobiecie z glosniczkow piosenke "Fuck you" Archive, ale w biegu wydarzen jakos sie nam nie dodalo.
Dotarlysmy do mieszkania, weszlam za pomoca wlasnego klucza sobie drzwi otwierajac, w duzym pokoju siedziala Szkotka z Radomia z jakims Chinczykiem. Zapytalam, gdzie jest buldog, a ta odpowiedziala, ze w swoim pokoju. Poszlam wiec do pokoju buldoga (ktory nota bene wczesniej byl moim pokojem), mowie czesc, nie uzyskuje zadnej odpowiedzi, buldog nie raczyl nawet sie odwrocic na krzesle w kierunku skad dobiegal moj milutki glosik. Spytalam, czy mozemy pogadac. Buldog rzekl, ze owszem, ale nadal nie odwracal sie do mnie. No to rzeklam: Bylabym bardzo wdzieczna, gdybys patrzyla na mnie podczas rozmowy. Bardzo grzecznie to powiedzialam. Bo ustalilysmy z Agnieszka, ze pokazemy buldogowi najlepszego sortu szlacheckie polskie maniery.
Buldog powiedziala: Slucham.
Skoro sluchala, to najpierw przedstawilam jej Agnieszke ("This is my girlfriend, Agnes") a nastepnie wprost w te wielkie wybaluszone oczyskaj wylozylam moj pomysl, ze wyprowadze sie dzisiaj, ze dam jej 22,2 kuaje, bo tak bedzie wygodniej dla wszystkich. Szlacheckie maniery caly czas zachowane.
Wtem ona jak nie wrzesnie: NIEEEEEEEEEEEEEEE!
Ojej.
Powiedziala mi kobieta, ze podloga jest zniszczona. Chcialam to natychmiast obejrzec, ale ona rzekla, ze nie, poniewaz nie mozemy przeszkadzac Szkotce z Radomia, ktora teraz rozmawia z jakims Chinczykiem. Ja tak czy siak postanowilam sie spakowac. Buldog opuscila mieszkanie. Dziwne bardzo.
Agnieszka i ja dokonalysmy cudu spakowania calego mojego dobytku w pietnasciue minut. Buldoga nadal nie bylo i w sumie rozsadnie z naszej strony byloby udac sie, za przeproszeniem, tam, gdzie pieprz rosnie, diabel mowi dobranoc a raki zimuja. I to czem predzej. Jednakowoz ja uznalazm, ze trzeba na nia poczekac, oddac jej klucz i tak dalej.
W koncu przyszla, ciagnac zasoba chlopka roztropka. Chlopek roztropek mial grac role eksperta od zniszczen wszelakich. I zaczela sie odyseja po mieszkaniu: wpierw suka buldoga, potem roztropek pseudo-rzeczoznawca, dalej ramie w ramie ja i Agnieszka. I idziemy - najpierw na werande, sluzaca do sluszenia ubran (ewidentnie, gdy sie wprowadzilam, juz byly tam sznurki na pranie, a moj byly wpollokator Fleja wieszal tam mokre ciuchy). A tam - rzekome zniszczenia w bambusowej podlodze. Ktorych oczywiscie ja nie widzialam, rzeczoznawca w ogole nie spojrzal tylko od razu wywalil z kwoty jakiejs astronomicznej za wymiane. Rzekomo to moja wina, ze jakies zniszczenia niewidzialne tam powstaly, bo nie umialam uzywac pralki, zeby mi sie ciuchy odwirowaly, woda kapala i zalala. Hmmmm, troche mnie zgielo, bo pralka automatycznie odwirowywala wode a ja wieszalam ciuchy w miejscu do tego przeznaczonym tak samo jak Fleja. Nikt mi nie powiedzial, ze jest zakaz wywieszania prania na suszarkach na werandzie i ze sluza te suszarki tylko celom atrapowym. Pomijam juz fakt, ze myslacy logicznie czlowiek nie kladzie bambusowej podlogi w miejscu, gdzie najprawdpodobniej beda sie suszyc ubrania.
Z werandy udalismy sie przed drzwi glowne do mieszkania. A tam juz faktycznie golym okiem dajaca sie zauwazyc plama na podlodze przy scianie, po drugiej stronie sciany stoi natomiast pralka, z ktorej odplyw jest tak niechlujnie zrobiony, ze woda wylewa sie po calej lazience. Jednakowoz pani wlascicielka mieszkania zdala sie nie dostrzegac wady hydraulicznej w lazience (choc wody tam po kostki) i zarzucila mi, ze stawialam parasol dokladnie w drzwiach od mieszkania (co bylo juz absolutnym dowodem, ze baba uwaza mnie za idiotke, ktora uwielbia skoki prez parasolki).
Potem weszlismy do nieszczesnej lazienki a tam... No tam upatrzyla sobie buldozyca usterke elektryczna. Mianowicie taka, ze super lampa grzewcza nad wanna (swiecaca, jak rowniez ogrzewajaca powietrze w lazience zima) nie dziala. Spojrzalam na nia jak na raroga, oczy mialam takie, jak bohaterowie South Parku na chwilke przed wybuchnieciem smiechem, bo ta kobieta jawnie nie wiedziala, jak lampe ta zapalic. Zapalilam wiec dla niej, uzywajac przy tym slowka Voila ze szlacheckiej mowy francuskiej. W tym momencie mozna bylo zaobserwowac, jak twarz buldozycy zsuwa sie jej do polowy plecow (czy ja juz kiedys tlumaczylam kulturowe zawilosci tracenia twarzy w Chinach?).
Nastepnie cala wycieczka udala sie do kuchni, gdzie rzekomo piecyk gazowy mial zostac przeze mnie uszkodzony. Tym razem twarz buldoga poszla sie juz schowac miedzy jej posladki, bo pieca tez nie umiala ona uzywac (a jakie to proste - przekrecic pokretlo, wlaczyc iskre, Voila).
Ostatecznie wyladowalismy w moim pokoju, gdzie przy oknie naklejone byly dwa haczyki. No i tu po raz pierwszy musialam poczuc sie do winy, bo haczyki faktycznie zostaly przeze mnie naklejone. Powiedzialam babce, ze moge je usunac. Ale ona generalnie nie chciala, zeby ktokolwiek je usuwal wcale. Ona chciala zedrzec ze mnie pieniadze.
Ja i Agnieszka probowalysmy cos do niej (po szlachecku, rzecz jasna) mowic, ale ona na nas krzyczala i nie pozwalala dojsc do slowa. Pokazala nam na karteczce, ze jestem jej winna 3 tysiace RMB. Kontraktu nie miala i malo ja interesowalo, ze po pierwsze w razie strat oddaje jej tylko depozyt, a po drugie to jestem odpowiedzialna tylko za wlasny pokoj.
W koncu wezwala policje.
Ale o tym bedzie w nastepnym odcinku.
Musze cos wyjasnic: wlascicielka mieszkania nigdy nie powiedziala mi jak konserwowac podloge, nigdy nie powiedziala mi jak mam placic rachunki. W ogole miala wszystko miedzy posladami. Generalnie od samego poczatku miala plan naciac mnie na tym depozycie.
Pozdrawiam wszystkich czytelnikow i zycze wiecej szczescia niz ja mam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz