czwartek, 27 września 2007

Exhibition - odcinek 1.

Uważni oglądacze zdjęć dostali aperitifa do całej historii. A kto nie ma pojęcia, z czym kojarzyć słowo exhibiotion, to niech czyta, bo jest fabuła. Tym razem sensacyjna.
Obiadki zazwyczaj jemy w stołówce, a stołówka tutejsza powala na przyklęk; do wyboru mnóstwo wszelkiego dającego się wchłonąć za pomocą pałeczek paliwa, jakieś warzywka, niektóre egzotyczne, jak bakłażan (według mnie szału nie robi, no ale to tylko stołówka, więc może szef kuchni nie zna tajemnego sposobu zrobienia z przerośniętej śliwki przysmaku o międzynarodowej sławie) czy awokado, jakieś mięska (szukałam, ale psa nie ma, szukałam, kota też nie ma, szukałam, szczura nie ma również, ani myszy, ani węża… Znowu poszkodowana jest świnka), jest też jeszcze ubogi wybór ryżu – jest tylko ryż biały, podłużny. Ale za to przyjeżdża do kuchni kilkoma wagonami kopalnianymi, znanymi z obrazków w socjalistycznych książeczkach dla dzieci wyrosłych w minionej epoce, gdzie prezentowane były różne chwalebne zawody, na przykład górnika praca była przedstawiona tam (oraz na przykład przekrój poprzeczny przez dom, ukazujący schemat kanalizacji, ale to akurat kiepski kontekst na tego posta, o kanalizacji już było). Kto miał taką książeczkę, ten wie. Nota bene, super takie książeczki były.
Wagony kopalniane do ryżu świadczą o tym, że istnieje jakaś tajemnicza kopalnia, gdzie parujące białe góry są wydobywane. Jednakowoż jak na razie pozostają one zakadką.
Pewnego pięknego dnia, kiedy – jak zwykle po zajęciach (kończą się o 12, dwunasta to w Chinach idealna pora na zjedzenie pierwszego posiłku, gdyż śniadania uchodzą tu za dziwną fanaberię) – pożarliśmy po jednej z pięciu tysięcy porcji obiadu i – też tradycyjnie – poszliśmy do najbliższego sklepiku, który by się u nas pewnie delikatesami mianował, by zakupić coś słodkiego. Bo tu są pyszne słodycze. A ja mam po każdym obiedzie fazę packmana na słodycze. Zmiatam wszystkie, które dostrzegę na mej drodze. To znaczy po drodze. No ale po drodze właśnie do sklepu (zwanego dalej delikatesami) jest Mandaryna. Mandaryna to takie swojskie określenie na księgarnię Mandarin Books, która co prawda tania nie jest, ale ma świetny klimat i całkiem spory księgozbiór chińskich powieści w europejskich językach. Których to powieści w Polsce jest bardzo mało i to głównie w instytutach sinologii. No i my weszliśmy do Mandaryny, ponieważ lubimy zapach nowych książek, w moim przypadku zwłaszcza zapach papieru kredowego w albumach, atlasach i przewodnikach. Przeżyliśmy tam wiele miłych chwil, ale nie to jest ważne. Bo cała akcja teraz dopiero się zacznie.
Towarzystwo urzędowało na pięterku (czyt. oglądało wydania Tao Te Qing i innej klasyki), a ja stałam dosłownie w drzwiach Mandaryny oglądając przepiękne widokówki z projektami chińskich wachlarzy. Trzeba by w końcu wysłać co nieco do domu, by rodzina mogła dotknąć czegoś co a. było w Chinach, b. ja dotykałam, c. świadczyłoby o mojej egzystencji w sposób namacalny.
Nie kupiłam w końcu kartek.
Nic w ogóle nie kupiłam w tej Mandarynie.
Albowiem zostałam wyciągnięta na zewnątrz przez dwoje Chińczyków oraz jednego Europejczyka. Wszyscy wyglądali nieprzeciętnie, zadbani, wręcz wymuskani, i zapytali mnie ładnie wersją mandaryńską chińskiego języka, czy mówię po chińsku. No trochę mówię. To oni bez ogródek mnie na to zapytali, czy mam czas w piątek, sobotę i niedzielę. Bo oni jakąś wystawę organizują. Zszokowało mnie pytanie tak zagadkowe i bezceremonialne, Europejczyk bardzo łamaną angielszczyzną powiedział mi dokładnie to samo, co powiedziała do mnie Chinka. Chyba z cztery razy (ale mogę się mylić, albowiem doznałam szoku) powtórzył słowo exhibition. W końcu, nie wiedząc za bardzo, jakie tutaj panują w tym kraju sawoar wiwry, zaczęłam się śmiać radośnie i niewymuszenie i odrzekłam, że jeszcze nie wiem, co będę robiła w piątek, sobotę i niedzielę, no ale o co w ogóle chodzi. No i wtedy oni zaczęli mówić, że miałabym wziąć udział w wystawie, tylko tam być, a oni mi zapłacą i czy mogę im dać numer telefonu. No to ja na to zawołałam Bartosza, by mi powiedział, jaki ja mam numer telefonu, ten nie wiedział, więc przed Mandarynę przybiegła też Honorata i powiedziałam Chińczykom, że mają też gaosu tamen, wo de pangyou men. Czyli powiedzieć moim znajomym to samo, co mnie. Najlepszy był ten Europejczyk, który tłumaczył akurat to, co sami rozumieliśmy, a tego, czego sami nie rozumieliśmy. Wytłumaczyć nam nie potrafił. W końcu zupełnie out of control doszło do wymiany numerów telefonów. Umówiliśmy się jakoś pod marketem Walmart na skrzyżowaniu Xiaoximen i oni sobie poszli, zostawiając mnie w ciężkim szoku i z atakiem dzikiego śmiechu. No bo ja myślałam, że Bartek coś z tego rozumie, albo Honorata, ale oni nie zrozumieli z tego nic a nic, więc generalnie mocno się zastanawialiśmy, co mamy teraz robić, bo oni nasze numery wzięli, w jakimś celu się z nami umówili przy Walmarcie, no ale o co chodzi???????????
Bartosz powiedział tylko: mam nadzieję, że za tydzień nie zobaczymy na wszystkich bilbordach naszego uśmiechu w reklamie pasty do zębów. A ja od razu sobie pomyślałam: żebyśmy tylko w jakimś gułagu nie wylądowali…
No i poszliśmy na zakupy. Do Walmartu.
Ciąg dalszy nastąpi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz